Nie było już nic, tylko dojmujący mróz. Cały świat stał się jedynie zimnem. Zimnem nie do wytrzymania, zimnem, od którego nie było ucieczki.
Poczuł, że jego policzka dotyka coś szorstkiego i otworzył oczy. Ktoś pochylał się nad nim i ten ktoś okrywał go właśnie szmatą z rozprutego worka. A potem tuż koło jego ucha rozległ się głos:
— Już dobrze, przyjacielu. Weź się w garść.
Te słowa wyrzekł wysoki, brodaty mężczyzna o niechlujnym wyglądzie. Jednak w jego oczach Will dostrzegł błysk sympatii i zrozumienia. Will otulił się zgrzebną szmatą aż po szyję.
— Widziałem, jak stanąłeś w obronie Urlicha — powiedział jego wybawca. — Musimy trzymać się razem, żeby jakoś tu przetrwać. Tak przy okazji, mam na imię Hendel.
Will próbował coś odpowiedzieć, ale jego zęby tak szczękały i głos drżał do tego stopnia, że nie był w stanie wyartykułować ani słowa.
— Masz, spróbuj tego — rzekł Hendel, rozglądając się dookoła, by sprawdzić, czy nikt ich nie obserwuje. — Otwórz usta.
Will zmusił się, by rozewrzeć drżące szczęki, a Hendel wsunął mu do ust liść jakiegoś ziela.
— Potrzymaj to pod językiem — szepnął Hendel — aż rozmięknie. Zaraz poczujesz się lepiej.
I rzeczywiście, po kilku chwilach Will poczuł cierpkawy smak rozpuszczonej w ślinie substancji, a zaraz potem ogarnęło go cudowne, wyzwalające od wszelkich trosk poczucie wszechogarniającego ciepła rozchodzącego się po ciele. Rozkosznego ciepła odganiającego precz nienawistny ziąb, sięgającego aż po czubki palców rąk i nóg w pulsujących falach. Nigdy dotąd nie zaznał takiej błogości, takiego wytchnienia.
Drżenie ustało, dobroczynne ciepło sprawiło, że napięte mięśnie rozluźniły się w przemożnym poczuciu ulgi i błogostanu. Spojrzał na Hendla i ujrzał jego uśmiech.
W tych dobrych, współczujących oczach jaśniała pociecha, zrozumienie… i wiedział już, że wszystko będzie dobrze.
— Co to takiego? — usłyszał swój własny głos, a zabrzmiało to, jakby pytanie zadał ktoś inny, choć zarazem czuł poruszenia swoich warg i odrętwiałego języka.
— Liście cieplaka — odrzekł Hendel, głosem jakże kojącym i łagodnym. — To on utrzymuje nas przy życiu.
Egon przyglądał się tej scenie z odległego kąta szopy. Hendel doskonale wywiązał się z powierzonego mu zadania.
Rozdział 22
Odziany na czarno rycerz zaklął głośno, gdy strzała wyszarpnęła rękawicę z jego dłoni i wbiła się w dębową belkę.
Odruchowo spojrzał w ślad za nią, ale natychmiast skierował swą uwagę w stronę, z której nadleciał pocisk. Dopiero teraz dostrzegł skrytą w półmroku postać na tyłach sali. Gdy Halt wyszedł zza stołu, dojrzał też jego długi łuk i założoną już na cięciwę kolejną strzałę. Łucznik nie pofatygował się, by łuk naciągnąć, ale Deparnieux dopiero co miał okazję przekonać się o jego umiejętnościach. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z prawdziwym mistrzem, który potrafi naciągnąć łuk i wystrzelić z niego w ułamku sekundy. Stał bez ruchu, z trudem panując nad gniewem, ale wiedział, że jego życie wisi na cienkim włosku.
— Tak się niefortunnie składa — odezwał się Halt — że sir Horace, szlachetny rycerz Zakonu Dębowego Liścia, jest niezdrów, bowiem został raniony w lewą rękę. Z tej oto przyczyny nie będzie w stanie przyjąć uprzejmego zaproszenia, jakie zamierzałeś mu, panie, przedłożyć.
Postąpił o krok ku światłu i teraz Deparnieux mógł przyjrzeć się lepiej jego twarzy. Oblicze ponure i zarośnięte, twarz doświadczonego wojaka. Zimne spojrzenie, a w nim ani śladu wahania. Rycerz pojął od razu, że z tym człowiekiem należy postępować bardzo ostrożnie.
Któryś z miejscowych stłumił śmiech, a w gallijskim rycerzu aż zagotowało się ze wściekłości. Rzucił szybko okiem w stronę, z której dobiegał ten odgłos i ujrzał pewnego cieślę, który próbował odwrócić się, by ukryć rozbawienie. Deparnieux zapamiętał go sobie. Rozprawi się z nim we właściwym czasie. Teraz jednak zmusił się do uśmiechu.
— Jaka szkoda — odpowiedział, zwracając się do łucznika. — Liczyłem na to, że będę miał okazję zmierzyć się z młodym rycerzem w przyjacielskim pojedynku, oczywiście, nie mając wrogich zamiarów, lecz tylko dla rycerskiego ćwiczenia.
— Oczywiście — odpowiedział spokojnym głosem Halt, a Deparnieux zrozumiał, że jego rozmówca nie dał się omamić ani na chwilę. — Jednak, jak już wspomniałem, nie będziemy cię mogli zadowolić, panie. Wzywają nas pilne sprawy, musimy więc udać się w dalszą drogę.
Deparnieux uniósł brwi w wyrazie grzecznego zainteresowania.
— Ach, doprawdy? A dokąd to wybiera się twój młody pan, jeśli wolno spytać?
Z rozmysłem użył tego określenia, by przekonać się, jakie wrażenie wywrze ono na rozmówcy. Nie mogło być wątpliwości, kto tu jest panem. Z pewnością nie młody rycerz! Miał nadzieję, że może uda mu się urazić dumę tamtego, a przez to skłonić do popełnienia jakiegoś błędu.
Jednak nadzieja ta szybko okazała się płonna. Dostrzegł tylko nikły błysk rozbawienia w oczach rozmówcy, który bezbłędnie rozszyfrował jego zamiary.
— Och, dość daleko — odparł wymijająco Halt. — Nie jest to jednak rzecz dość ważna, by zaprzątać nią uwagę takiego sławnego rycerza, jak ty, mój panie.
Ton głosu Haka dawał wyraźnie do zrozumienia, że rycerz nie ma co liczyć na jakiekolwiek wyjaśnienia.
— Sir Horace — zwrócił się teraz do chłopca, który przecież wciąż stał tuż obok czarnego rycerza i w zasięgu jego ręki — zechciej, panie, siąść tu bliżej. Jesteś wszak ranny i potrzeba ci odpoczynku.
Horace popatrzył na niego, potem nagle zrozumiał, co Halt ma na myśli, i odsunął się od Deparnieux, po czym zasiadł w bezpiecznej odległości przy palenisku. Teraz w sali oberży zapanowała kompletna cisza. Miejscowi spoglądali na tych dwóch, stojących twarzą w twarz, groźnych mężczyzn, zastanawiając się, do czego doprowadzi ich próba sił. Tylko dwaj zainteresowani, a więc Halt i Deparnieux, wiedzieli, że rycerz stara się ocenić swe szanse wyliczając, czy zdąży dobyć miecza i ciąć nim łucznika, nim ten wystrzeliłby. Spojrzenia ich spotkały się.
— Nie radzę — rzekł Halt.
Czarny rycerz odczytał w jego oczach przeznaczoną dla siebie wiadomość i pojął, że ani on, ani nikt inny nie zdołałby dokonać tak prędkiego wypadu, jaki byłby konieczny, aby uprzedzić strzałę przeciwnika. Skinął lekko głową w uznaniu tego faktu. W rzeczy samej, chwila nie była odpowiednia.
Przywołał uśmiech na twarz i zgiął się w kpiącym ukłonie przed Horace’em.
— A więc może innym razem, sir Horace — rzucił beztrosko. — Z wielką przyjemnością zmierzę się z tobą w przyjacielskim starciu, gdy już w pełni odzyskasz siły, panie.
Zauważył, że tym razem chłopak rzucił szybkie spojrzenie ku swemu starszemu towarzyszowi, nim odpowiedział:
— Być może, innym razem.
Rozejrzawszy się jeszcze po pomieszczeniu, z bladym uśmiechem na ustach, Deparnieux odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Tam zatrzymał się na chwilę, by raz jeszcze spojrzeć w stronę Haka. Uśmiech znikł bez śladu. Spojrzenie rycerza mówiło wyraźnie: „Jeszcze się spotkamy, przybłędo”.
Drzwi zamknęły się za nim, a wszyscy w gospodzie odetchnęli z ulgą. Natychmiast rozległ się gwar rozmów; muzykanci stwierdzili, że dobry nastrój ulotnił się i nic tu po nich, więc spakowali swoje instrumenty. Gospodyni poczęstowała ich napitkiem, który przyjęli z wdzięcznością.