— No cóż, przyjacielu, zapłacisz mi za to — mruknął Halt i płynnym ruchem uniósł łuk, naciągając go, aż pierzasty bełt musnął jego policzek, tuż nad kącikiem ust.
— Na twym miejscu nie czyniłbym tego — ozwał się znajomy tubalny głos. Wyświechtany rycerz uniósł zardzewiałą przyłbicę i ukazały się ciemne rysy Deparnieux.
Halt zaklął pod nosem. Nie strzelił, choć strzała wciąż pozostawała w gotowości, bo usłyszał jakieś odgłosy w krzakach po obu stronach drogi. Powoli opuścił łuk, zdawszy sobie sprawę, że z zarośli wyłoniło się co najmniej kilkanaście postaci, a wszystkie z nich dzierżyły w rękach mordercze kusze.
Wymierzone w niego.
Odłożył strzałę do kołczana umocowanego na plecach. Zerknął w stronę Horace’a, który wciąż tarzał się w bezsilnym zmaganiu z oplatającą go siecią. Zza krzewów i drzew rosnących u skraju drogi wyłoniły się kolejne postacie. Kilku ludzi podeszło do obezwładnionego Horace’a — czterech wymierzyło w niego kusze, a pozostali zdjęli sieć, odebrali mu broń i postawili na nogi. Chłopak był purpurowy na twarzy.
Deparnieux z zadowolonym uśmiechem zbliżył się ku nim, spiąwszy kościstego wierzchowca. Zatrzymał się w takiej odległości, by wyraźnie było słychać jego słowa, i pokłonił się niedbale.
— Będę zaszczycony, panowie — rzucił szyderczym tonem — mogąc gościć was w Chateau Montsombre.
Halt uniósł brew.
— Czyż można odmówić tak grzecznemu zaproszeniu? — spytał, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Rozdział 25
Minęło pięć dni, odkąd Erak wezwał Evanlyn do swojej kwatery. Czekając na znak od niego, przeprowadzała tymczasem drugą część planu, jaki jej przedstawił, a mianowicie wyrzekała głośno na swój los, bowiem Erak wyznaczył ją rzekomo na jedną ze swych osobistych niewolnic. Zgodnie z ustaloną przez nich oboje wersją, miała do końca tygodnia pracować w kuchni, a potem objąć swoje nowe obowiązki. Ogłaszała wszem i wobec swoją niechęć wobec jego osoby w ogóle, a zwłaszcza jeśli chodzi o nadmierne zamiłowanie jarla do czystości, przy czym, gdy tylko się dało, skarżyła się na złe traktowanie przez niego podczas podróży do Hallasholm.
Jeśliby wierzyć głoszonej przez Evanlyn opinii, Erak był istnym nikczemnikiem z piekła rodem, a do tego cuchnęło mu z gęby.
Po kilku dniach jej narzekań, Yanna, jedna z niewolnic zawiadujących pracą w kuchni, stwierdziła ze znużeniem w głosie:
— Gorszy los mógłby cię spotkać, dziewczyno. Pogódź się z tym, na co i tak nie masz wpływu.
Odwróciła się i odeszła, nie chcąc już wysłuchiwać nieustannych skarg Evanlyn. Bo i rzeczywiście — życie niewolników, których wojowie brali do swych osobistych posług, miało swoje zalety — choćby lepsze wyżywienie, porządne ubrania i wygodniejsze kwatery.
— Raczej się zabiję! — zawołała za nią Evanlyn, korzystając z okazji, by rozgłosić większej liczbie świadków swój wstręt wobec osoby jarla. Przechodzący mimo kuchcik, który nie był niewolnikiem, trzepnął ją mocno dłonią w tył głowy, aż zadźwięczało jej w uszach.
— Zrobię to za ciebie, leniwy kocmołuchu, jeżeli natychmiast nie weźmiesz się do roboty — wrzasnął. Otrząsnęła się, rzuciła w ślad za nim nienawistne spojrzenie i pochwyciła dzban z piwem, który miała zanieść Ragnakowi oraz jego współbiesiadnikom.
Jak zwykle, gdy wchodziła do sali jadalnej, gdzie mógł dostrzec ją skandyjski wódz, czuła przypływ obezwładniającego lęku. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi — bowiem trudno było się spodziewać, że w ogóle zauważy ją pośród dziesiątków innych uwijających się niewolników, którzy podawali jadło i napitki — żyła w nieustannym strachu, że oto ktoś, kiedyś, nie wiadomo jak — ale rozpozna w niej córkę Duncana. Obawa ta, w nie mniejszym stopniu niż ciężka praca od świtu do nocy, sprawiała, iż pod koniec każdego dnia wprost padała ze zmęczenia.
Gdy skończył się wreszcie długi dzień, niewolnicy z ulgą udali się do wyznaczonych im komnat, zajmując przypisane miejsca na podłodze. Nie bez rozgoryczenia Evanlyn spostrzegła, że Yanna, najwyraźniej znużona jej ciągłymi narzekaniami na Eraka, przeniosła swój koc do odległego krańca pomieszczenia. Umościła własny barłóg na tyle wygodnie, na ile to było możliwe, i już miała owinąć drewnianą poduszkę starą koszulą, gdy nagle zauważyła, że z fałd wypadł skrawek papieru.
Serce zabiło jej mocniej. Zakryła papier stopą, zerkając na boki, czy nie dostrzegła tego któraś z jej sąsiadek. Ale nie, wszystkie zajęte były przygotowaniami do snu. Starając się zachowywać tak jak zwykle, Evanlyn położyła się, nieznacznym ruchem zgarnęła świstek i ukryła go pod dłonią. Podciągając koc pod brodę, spojrzała. Widniało na nim jedno słowo: „dzisiaj”.
Kilka minut później zgaszono lampy; odtąd jedynie płomienie migoczące na palenisku rozświetlały wnętrze. Evanlyn leżała na plecach z otwartymi oczyma, czując krew pulsującą w skroniach. Czekała.
Rozmowy wokół stopniowo milkły, a zamiast nich dał się słyszeć równomierny oddech śpiących niewolników. Czasem rozlegało się ciche chrapanie, ktoś kaszlał, raz czy dwa odezwał się głos — stara teutońska niewolnica gadała coś przez sen w swym niezrozumiałym języku.
Ogień przygasł, tylko czerwony żar bił od paleniska. W oddali, nad zatoką, straż odegrała na rogu sygnał zwiastujący północ — ostatni przed świtem, kiedy to około siódmej trąbiono pobudkę. Erak kazał jej od tej chwili odczekać jeszcze godzinę. „W ten sposób wszyscy zdążą się ułożyć i zasnąć głębokim snem — stwierdził, przedstawiając jej swój plan. — Jeśli będziemy zwlekać dłużej, ci, którzy śpią lekko oraz starsi niewolnicy zaczną się budzić i chodzić do latryny”.
Pomimo nerwowego napięcia jej powieki zaczęły opadać; nagle przeraziła się, bo zdała sobie sprawę, że prawie już usnęła. Tego by tylko brakowało — pomyślała — żeby jarl czekał na nią, podczas gdy ona będzie sobie smacznie chrapać pod kocem. Zmieniła pozycję na mniej wygodną i wbiła paznokcie w dłonie, aby ból nie pozwolił jej usnąć. Zaczęła odliczać mijający czas — i znów niemal w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że ta monotonna czynność ją usypia.
Wreszcie, znużona oczekiwaniem, uznała, że godzina musiała już upłynąć. Odgarnęła ostrożnie koc i wstała. W kuchni nikt się nie poruszył, zresztą przecież nawet gdyby ktoś zwrócił na nią uwagę, pomyślałby, że wychodzi za potrzebą. Kiedy się kładła, zdjęła tylko buty. Teraz trzymała je w ręce; koc zarzuciła na ramiona. W miarę jak przygasał ogień, w kuchni robiło się coraz chłodniej, toteż zadrżała, poczuwszy na skórze chłodne powietrze.
Miała wrażenie, że skrzypienie drzwi prowadzących na dziedziniec obudziłoby umarłego. Krzywiąc się, zamknęła je najostrożniej, jak tylko mogła, dziwiąc się przy tym, że przeraźliwy odgłos nikogo nie obudził.
Noc była ciemna, księżyc i gwiazdy przysłonięte grubymi, ciężkimi chmurami. Lecz zalegający ziemię śnieg pozwalał dostrzec w odległości dwudziestu czy trzydziestu metrów czerniejącą bryłę szopy, w której nocowali niewolnicy przypisani do dziedzińca.
Podskakując na jednej nodze, a potem na drugiej, naciągnęła buty. Następnie, trzymając się ściany głównego budynku, skierowała się w lewo ku jego narożnikowi, zgodnie z poleceniem Eraka. Gdy skończyła się ściana, mimo woli krzyknęła cicho. W cieniu ujrzała rosłą postać.
Na moment ogarnęła ją panika, jednak w następnej chwili zdała sobie sprawę, że widzi jarla Eraka.
— Spóźniłaś się — usłyszała gniewny szept. Zdała sobie sprawę, że jest nie mniej zdenerwowany niż ona. Choć był jarlem, pomagając niewolnikowi w ucieczce, ryzykował życie i doskonale o tym wiedział.