Wytrzeszczył je jeszcze bardziej, kiedy Halt dobył z pochwy ciężką saksę.
— Spokojnie, spokojnie — rzucił zirytowany zwiadowca.
Szybkim ruchem przeciął rzemień i Gubblestone runął jak długi na ziemię. Nawet nie próbował wstać, by nie znaleźć się w zasięgu lśniącego ostrza. Halt rzucił okiem w stronę pasażerów karocy. Na ich twarzach malowała się ulga i zaskoczenie.
— Myślę, że możecie ruszać w drogę — poinformował ich niedbałym tonem. — Ci głupcy nie będą już was niepokoić.
Kupiec, któremu wstyd było na myśl o tym, jak próbował wypchnąć żonę z powozu, usiłował gadaniną pokryć zmieszanie:
— Zwiadowco, oni zasługują na to, by ich powiesić! Powiesić, dobrze mówię! Wystraszyli moją biedną żonę, a nawet zagrozili mojej osobie!
Halt przyglądał mu się beznamiętnie, czekając, aż skończy.
— Dopuścili się czegoś znacznie gorszego — oznajmił. — Straciłem przez nich czas.
— Odpowiedź brzmi: nie! — rzekł Crowley. — Tak samo teraz, jak i poprzednio.
Cała postać Halta emanowała gniewem, a przywódca zwiadowców doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Crowley wcale nie był zachwycony tym, że takiej właśnie odpowiedzi musiał mu udzielić, ale rozkaz to rozkaz, do niego zaś należało egzekwowanie poleceń dowództwa. Obowiązkiem zaś Halta było stosowanie się do nich i dotyczyło go to w takim samym stopniu, jak każdego innego zwiadowcy.
— Nie jestem wam potrzebny! — wybuchnął Halt. — Tracę tylko czas, tropiąc tych rzekomych Foldarów i włócząc się po całym królestwie, a tymczasem powinienem udać się na poszukiwanie Willa!
— Król stwierdził, że odnalezienie Foldara jest naszym najważniejszym zadaniem — przypomniał mu Crowley. — Prędzej czy później dostaniemy tego prawdziwego.
Halt machnął lekceważąco ręką.
— Ale do tego ma czterdziestu dziewięciu pozostałych zwiadowców! Na litość boską, to chyba dosyć?
— Król potrzebuje wszystkich czterdziestu dziewięciu i ciebie jako pięćdziesiątego. Wierzy ci, polega na tobie. Jesteś z nas najlepszy.
— A mnie się zdaje, że swoją część roboty już wykonałem — odparł spokojnie Halt. Crowley wiedział, z jakim trudem przyszło jego rozmówcy wypowiedzenie tych słów. Zdawał też sobie sprawę, że jedyną możliwą odpowiedzią jest milczenie — choć wiedział też, że nie na wiele się to zda.
— W takim razie udam się do króla — rzekł, zrezygnowany.
Crowley wbił wzrok w blat stołu.
— Król cię nie przyjmie — powiedział bezbarwnym głosem. Spojrzał na Halta i ujrzał w jego oczach bolesne zdumienie.
— Król odmówi? Po tym wszystkim?
Od ponad dwudziestu lat Halt był jednym z najbliższych doradców władcy i miał do niego dostęp o każdej porze dnia i nocy.
— Tak, bo przecież nie gorzej ode mnie zdaje sobie sprawę, czego będziesz od niego żądał. Odmówi audiencji, bo będzie chciał oszczędzić sobie bezpośredniej odmowy twoim prośbom.
W spojrzeniu Halta nie było już urazy, tylko zimna determinacja.
— Cóż, postaram się, by zmienił zdanie — wycedził.
Rozdział 3
Gdy okręt okrążył przylądek i znalazł się w zatoce, wiatr ustał. Tę naturalną przystań osłaniały wysokie skały powstrzymujące wicher. Woda była tu spokojna, a jej powierzchnię zaburzał tylko ulotny ślad, jaki pozostawiał za sobą „Wilczy wicher”.
— To już Skandia? — spytała Evanlyn.
Will nie miał pojęcia, co ma jej odpowiedzieć. Jeśli rzeczywiście dotarli już do tej krainy, to wyglądała ona całkiem inaczej, niż się tego spodziewał. Na brzegu wznosiły się tylko dwie drewniane chaty; miasta ani śladu, poza tym w zasięgu wzroku nie było widać żywej duszy.
— Wygląda dość niepozornie, nie uważasz?
Svengal, który zwijał linę, zaśmiał się głośno.
— Jaka tam Skandia — prychnął. — Jesteśmy dopiero w połowie drogi. To jest Skorghijl.
Widząc ich zdumione spojrzenia, wyjaśnił:
— Teraz do Skandii nie da się dopłynąć. Ta przeklęta burza na Wąskim Morzu spowodowała takie opóźnienie, że nie udało nam się dopłynąć do celu przed letnimi sztormami. Tutaj odczekamy, dopóki się nie wyszaleją. Po to właśnie wzniesiono te chaty.
Will popatrzył z powątpieniem na zbudowane z bali domy. Sprawiały wrażenie prymitywnych i niegościnnych.
— Jak długo to potrwa? — spytał. Svengal skrzywił się.
— Może sześć tygodni, może dwa miesiące. Kto wie?
Odwrócił się i zostawiając ich samych, odszedł, zarzuciwszy na ramię kłąb liny. Spoglądali ku zbliżającemu się wybrzeżu.
Wyspa Skorghijl sprawiała niegościnne wrażenie. Granitowe urwisko opadało niemal do samej wąskiej plaży, przy której wznosiły się wyblakłe od słońca i pobielałe od soli domostwa. Jak okiem sięgnąć nie widać było ani jednego drzewa, ani nawet źdźbła trawy. Szczyty klifów pokrywał śnieg i lód. Prócz tych białych plam wszystko wokół było szare — piętrzące się kamienie oraz nieco ciemniejsze granitowe skały. Całkiem jakby czczeni przez Skandian bogowie pozbawili ten nieprzychylny zakątek wszelkich barw.
Wioślarze, którzy nie musieli już się zmagać z przeciwnym wiatrem i falami, zwolnili tempo. Okręt sunął przez zatokę w stronę kamienistej plaży. Siedzący przy sterze Erak prowadził go pewną ręką, aż wreszcie stępka zaszurała o dno; wilczy okręt znieruchomiał po raz pierwszy od wielu dni.
Will i Evanlyn stali niepewnie na pokładzie, zaskoczeni tym, że kołysanie, do którego zdążyli już przywyknąć, nagle ustało.
Wciągane wiosła zadudniły o pokład. Erak uwiązał drzewce wiosła sterowego grubym rzemieniem, by nie poruszało się wraz z falami. Spojrzał w stronę jeńców.
— Możecie wyjść na brzeg, jeśli macie ochotę — rzucił. Nie musiał ich krępować ani wyznaczać strażników, którzy by ich pilnowali. Średnica Skorghijl w najszerszym miejscu sięgała zaledwie dwóch kilometrów. Poza naturalną przystanią, w której się znaleźli i dzięki której miejsce to stało się schronieniem przed letnimi huraganami, wybrzeże opadało prosto do morza skalnymi urwiskami.
Will i Evanlyn przeszli na dziób okrętu, mijając po drodze żeglarzy zajętych wydobywaniem spod pokładu baryłek z wodą oraz piwem i worków z suchym prowiantem. Will przerzucił ciężar ciała przez nadburcie, zawisł przez chwilę na rękach i opadł na kamienisty brzeg. Jako że okręt siłą rozpędu wysunął się na plażę, było to dość wysoko. Odwrócił się, by pomóc Evanlyn, ale dziewczyna wylądowała już na ziemi obok niego.
Nie byli w stanie postąpić ani kroku dalej.
— O Boże — jęknęła cicho Evanlyn, czując jak stały ląd pod jej nogami chwieje się i kołysze. Straciła równowagę i przyklękła na jedno kolano.
Will miewał się niewiele lepiej. Teraz, gdy skończyło się bezustanne kołysanie, miał wrażenie, że to ziemia faluje pod jego stopami. Oparł się ręką o belki poszycia okrętu, żeby nie upaść.
— Co się dzieje? — spytał. Popatrzył pod nogi, ale ujrzał tylko nieruchome kamyki płaskiej plaży. Zaczęło mu się zbierać na mdłości.
— Uważać tam, na dole! — krzyknął ktoś nad nimi i w tej samej chwili z głuchym łomotem tuż obok nich wylądował wór pełen suszonej wołowiny. Will zatoczył się i podniósł głowę. Napotkał wzrok jednego z marynarzy, który uśmiechał się od ucha do ucha, wyraźnie rozbawiony.