Выбрать главу

— Wątpię, byś mógł mieć ze mnie jakiś pożytek, panie — odparł spokojnie Halt na ostatnie słowa czarnego rycerza. Horace zastanowił się przez chwilę, czy Deparnieux zrozumiał ukryty przekaz tej wypowiedzi, a mianowicie, że Halt, niezależnie od swych umiejętności czy uzdolnień, nie zamierzał oddawać ich w usługi tutejszego wielmoży.

Jednak Deparnieux chyba pojął sens tych słów, bowiem raz jeszcze zmierzywszy wzrokiem krępą postać rozmówcy, rzekł:

— To się jeszcze okaże. Tymczasem pozwolę sobie służyć wam moją gościnnością, przynajmniej dopóki nie wy — dobrzeje ramię twojego młodego przyjaciela — obdarzył Horace’a zimnym uśmiechem, po raz pierwszy od początku rozmowy zwracając nań uwagę. — Bądź co bądź, nie jest to całkiem bezpieczna okolica, zwłaszcza jeśli ktoś nie w pełni włada ręką dzierżącą tarczę.

Noc spędzili w obozowisku rozbitym na małej polance opodal drogi. Deparnieux wystawił straże, ale Halt spostrzegł od razu, że większość wartowników czuwa pilnie nad jego osobą oraz Horace’em, nie troszcząc się zbytnio o ewentualnych napastników z zewnątrz. Bez wątpienia Deparnieux czuł się tu bezpiecznie. Co znamienne, gdy rozłożono już obozowisko, czarny rycerz zażądał, by oddali mu broń, stwierdziwszy lekko kpiącym tonem, iż jest wszak jego obowiązkiem zadbać, by cenny dobytek jego gości znalazł się pod odpowiednią strażą. Nie mając w gruncie rzeczy żadnego wyboru, obaj Aralueńczycy musieli być posłuszni.

Potem Deparnieux zrezygnował już z wszelkich pozorów gościnności, bowiem spożył wieczerzę samotnie w rozbitym dlań przez sługusów namiocie — oczywiście czarnym — gdzie też spędził resztę nocy.

Halt tymczasem znalazł się w nie lada kłopocie. Gdyby był sam, gdyby nie był obarczony swym młodocianym towarzyszem, nic prostszego: rozpłynąłby się w mrokach nocy, a po drodze odzyskałby bez trudu swą broń, nawet gdyby ceną za to miało by być uszczuplenie świty Deparnieux o kilku ludzi.

Jednak kłopot polegał na tym, że Horace jako rycerski czeladnik nie przeszedł szkolenia w kryciu się, toteż nie istniał ani cień szansy, by Halt zdołał go jakoś przemycić. Gdyby zaś on, Halt, zniknął bez śladu, pozostawiając Horace’a w niewoli, szanse chłopaka na przetrwanie byłyby dość nikłe. Tak więc Halt, ku swej niemałej irytacji, musiał zadowolić się czujnym snem i oczekiwaniem, co czas pokaże. Przynajmniej zmierzali nadal na północ, a więc we właściwym kierunku.

Ponadto dowiedział się jeszcze w tawernie, że o tej porze roku przełęcze Teutonii, a tym samym drogi wiodące z niej do Skandii, są już zasypane śniegiem. Tak więc Zamek Montsombre, skoro nie było niczego lepszego, także mógł spełnić dla podróżnych rolę zimowej przechowalni. Halt nie miał wątpliwości, że Deparnieux domyśla się z grubsza, na czym polegają owe „umiejętności i talenty” i w jaki sposób chce je wykorzystać — z pewnością przeciw swoim sąsiadom, feudałom rządzącym włościami. Miał tedy wrażenie, że na razie — on i Horace — są w miarę bezpieczni.

Natomiast gdy przyjdzie czas, nastąpić mogą istotne zmiany. Lecz czas ten jeszcze nie nadszedł.

* * *

Następnego dnia dotarli do zamku. Choć Deparnieux z początku usiłował stwarzać pozory rycerskiej kurtuazji, to następnego ranka już nie oddał im broni, toteż Halt czuł się dziwnie, jakby był niekompletnie ubrany — gdy nie ciążyły mu u pasa noże i nie miał na plecach kołczana obciążonego strzałami.

Chateau Montsombre wznosił się na płaskowyżu wyłaniającym się spośród lasów, a prowadząca do niego droga wiła się stromo i kręto. Po obu jej stronach opadały spadziste zbocza, a okazała się na tyle wąska, że mogło nią iść obok siebie co najwyżej czterech ludzi — co dawało swobodny dostęp siłom przyjaznym, lecz uniemożliwiało ewentualnemu napastnikowi przeprowadzenie tędy większych sił w krótkim czasie. Rzecz nie bez znaczenia, bowiem w Galii sąsiadujący ze sobą baronowie prowadzili nieustające wojny o władzę i terytoria, i w każdym momencie należało liczyć się z groźbą napaści.

W najwyższym punkcie płaskowyżu wznosił się zamek o potężnej, przysadzistej sylwetce. Każdego rogu posępnej budowli broniła pękata baszta. Zamczysko w żaden sposób nie przypominało pełnych wdzięku budowli, takich jak Redmont albo Araluen. Zbudowano je wyłącznie z myślą o względach użytkowych, jako warowne schronienie i siedzibę groźnego władcy. Halt wyjaśnił Horace’owi, że nazwę Montsombre można przetłumaczyć jako „posępna góra”, co wydawało się odpowiednią nazwą dla siedziby czarnego rycerza.

Przytłaczające wrażenie wzmogło się jeszcze, gdy zbliżyli się bardziej. Wzdłuż drogi ustawiono słupy, na których wisiały jakieś dziwne, kanciaste konstrukcje. Po chwili, ku swej zgrozie, Horace stwierdził, iż widzi przed sobą żelazne klatki, szerokie tylko na wyciągnięcie ramion, a wewnątrz nich spoczywające ludzkie szczątki.

Niektórzy z uwięzionych w kołyszących się lekko na wietrze klatkach musieli umrzeć już dawno, wiele miesięcy temu. Poczerniałe, wysuszone zwłoki okrywały groteskowe strzępy gnijącego i spłowiałego odzienia. Inni zmarli całkiem niedawno; ponieważ odstępy między kratami były na tyle duże, że do środka mogły dostać się kruki i wrony, skrzydlaci padlinożercy zlatywali się tu na ucztę: większość zwłok miała wydziobane oczy.

Horace poczuł, że go mdli. Spojrzał na ponurą twarz Halta. Deparnieux zauważył to i uśmiechnął się, zadowolony z wrażenia, jakie wywarły na chłopcu okropieństwa.

— Pospolici przestępcy — rzucił niedbale. — Rzecz jasna, wszyscy zostali wprzódy osądzeni oraz skazani. Pilnuję, aby w Montsombre panowało prawo i sprawiedliwość.

— Jakich zbrodni się dopuścili? — spytał chłopak. Coś ściskało go za gardło, słowa przechodziły przez nie z trudem.

Deparnieux znów się uśmiechnął, udając, że się zastanawia.

— Powiedzmy, że różnych — odpowiedział. — Ujmując rzecz pokrótce, narazili mi się w ten czy inny sposób.

Przez kilka chwil Horace spoglądał na niego ze zdumieniem, a potem potrząsnął głową i odwrócił się. Próbował nie patrzeć na żałosne, rozkładające się szczątki. Jednak mimo woli zerkał w ich stronę. Naliczył około dwudziestu trupów. Nagle uświadomił sobie, że jeden z nich jeszcze żyje. Tak, więzień w jednej klatek poruszał się jeszcze. Z początku Horace sądził, że chodzi o zwykłe złudzenie, że to jedynie ubranie nieszczęśnika trzepocze na wietrze. Ale po kilku chwilach, gdy podjechali bliżej, przez kraty wysunęła się ręka i dał się słyszeć rozdzierający jęk.

Bez wątpienia błaganie o litość.

— O mój Boże — jęknął cicho Horace; jednocześnie posłyszał, że jadący obok Halt wciągnął powietrze przez zęby.

Deparnieux ściągnął wodze czarnego rumaka i pochylił się na bok, zwracając ku nim rozpromienioną twarz.

— Poznajecie go? — spytał, wyraźnie uradowany. — Widzieliście go wczoraj w oberży.

Horace zmarszczył brwi, nic nie pojmując. Nie znał tego człowieka; gdy w gospodzie pojawił się Deparnieux, było tam co najmniej kilkunastu gości. Dlaczego miałby pamiętać któregoś z nich? Ale słowa Halta wyjaśniły wszystko:

— To ten, który się śmiał — stwierdził chłodno zwiadowca.

Deparnieux zarechotał.

— Tak jest. Był to człowiek o zdumiewającym poczuciu humoru. Dziwna rzecz, jak opuściło go ono teraz. Nie wiedzieć czemu, ale już mu nie do śmiechu, o nie!