Выбрать главу

Erak poinstruował ją, by starała się dotrzeć jak najdalej, nim nastanie świt. Potem będą musieli zejść z drogi i ukryć się pośród drzew, aż znów zapadnie zmrok.

Spojrzała w górę na wąski skrawek nieba widoczny między czubkami drzew, ale grube chmury nie pozwalały dostrzec gwiazd ani księżyca. Nie miała pojęcia, która może być godzina i kiedy nadejdzie ranek.

Stęknęła, ale ruszyła znów pod górę, a za nią podążał niestrudzony kucyk. Zastanawiała się przez chwilę, czy by nie wsiąść na siodło za Willem, ale po chwili zrezygnowała z tego pomysłu. To przecież w końcu tylko mały kucyk i o ile mógł bez większego trudu unieść jedną osobę i nieco juków, to w tych warunkach podwójne obciążenie szybko by go zmęczyło. Zdawała sobie sprawę, jak wiele zależy od kudłatego zwierzaka, więc choć niechętnie, uznała jednak, że musi iść dalej pieszo. Gdyby konik padł, byłby to zarazem wyrok śmierci na Willa. W żaden sposób nie zdołam zmusić chłopaka do tak forsownego marszu — pomyślała. — Jest zbyt osłabiony i wycieńczony.

Wlokła się więc dalej, z każdym krokiem wytężając resztki sił, by wydobyć stopę ze śniegu i postawić ją nieco dalej. Lewa noga. Prawa. Lewa. Prawa. Machinalnie zaczęła liczyć kroki. Nie towarzyszyła temu żadna myśl, nie przyszło jej nawet do głowy, że mogłaby próbować w ten sposób mierzyć przebytą odległość. Była to jedynie instynktowna reakcja na stały i powtarzający się rytm. Doszła do dwustu i zaczęła od początku. Potem znów. I znów. Po kilku jeszcze razach uświadomiła sobie, że nie wie, po ilekroć dotarła do dwóch setek, więc przestała liczyć. Nie uszła jednak nawet dwudziestu kroków, gdy uświadomiła sobie, że liczy znów. Wzruszyła ramionami. Okazało się, że nie warto walczyć z odruchem. Postanowiła więc, że tym razem będzie liczyć do czterystu, nim znów zacznie od początku — nie ma to jak urozmaicenie — pomyślała z wisielczym humorem.

Gęsty śnieg padał nadal, osiadając na jej twarzy i włosach. Czuła, że jej policzki drętwieją, zaczęła więc rozcierać je grzbietem dłoni, przy czym zdała sobie sprawę, że zgrabiały też jej ręce, więc zatrzymała się, żeby powtórnie zajrzeć do sakwy.

Wydawało jej się, że oprócz baranicy dla Willa, widziała tam też rękawiczki. Rzeczywiście, po chwili natrafiła na rękawice z grubej wełny z jednym palcem. Naciągnęła je na przemarznięte dłonie i zaczęła nimi uderzać o siebie i o boki, by pobudzić krążenie. Po kilku minutach poczuła pieczenie i swędzenie, więc ruszyła dalej. Znów doliczyła do czterystu i zaczęła od początku.

Rozdział 28

Halt rozejrzał się po obszernych komnatach, do których ich zaprowadzono.

— No cóż — stwierdził — skromnie tu, ale przynajmniej mamy dach nad głową.

Znajdowali się w centralnym donżonie Zamku Montsombre, czyli wieży, którą Deparnieux przeznaczał wyłącznie dla własnego użytku oraz dla swych gości, jak uparcie ich nazywał. Główna komnata przydzielonego im apartamentu była przestronna i całkiem wygodnie umeblowana. Stały w niej stół i krzesła, tak by można było spożywać posiłki; po obu stronach wielkiego kominka ustawione dwa wygodne drewniane fotele. Położone naprzeciw siebie drzwi prowadziły do dwóch mniejszych sypialni. Był tam nawet mały pokoik kąpielowy z blaszaną wanną i stojakiem na miednicę. Na kamiennych ścianach wisiały całkiem jeszcze niezniszczone kilimy, większą część podłogi pokrywał kobierzec. Okno niewielkiego tarasu wychodziło na drogę, którą przybyli, dalej widać było zalesioną równinę. Okno nie było oszklone, ale zaopatrzono je w drewniane okiennice umocowane od wewnątrz dla ochrony lokatorów przed wiatrem i niepogodą.

Jedyny dysonans stanowiły drzwi — bowiem od wewnątrz pozbawiono je klamki. Choć więc wyznaczono im całkiem przyzwoitą kwaterę, nie zmieniało to faktu, że pozostawali w niej więźniami.

Horace rzucił na ziemię swój tobołek i z westchnieniem ulgi zasiadł w jednym z foteli przy ogniu. Od okna szedł przeciąg. Pomyślał, że nocą będzie tu zimno, ale z drugiej strony, nie widział w tym niczego dziwnego, rzadko kiedy w zamkowych pomieszczeniach panowały dobre warunki. Te, które im wyznaczono, nie okazały się ani gorsze, ani lepsze od tych, które spotykał wcześniej.

— Halt — odezwał się — nie daje mi spokoju jedna rzecz. Dlaczego Abelard ani Wyrwij nie ostrzegli nas o zasadzce? Przecież konie zwiadowców są do tego szkolone.

— Również się nad tym zastanawiałem — odparł Halt. — Przypuszczam, że może to mieć coś wspólnego z nagromadzonymi przez ciebie trofeami.

Chłopiec popatrzył na niego ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, więc Halt wyjaśnił:

— Prowadziliśmy ze sobą sześć koni bojowych obładowanych blachami i żelastwem, więc towarzyszył nam nieustający głośny brzęk, nie zapominajmy też o stukocie ich kopyt. Mam wrażenie, że cały ów hałas zagłuszył odgłosy, jakie musieli wydawać ludzie Deparnieux. Horace zmarszczył czoło. Nie przyszło mu to na myśl.

— Czy jednak nie mogły wyczuć ich zapachu?

— Owszem, mogły — gdyby wiatr wiał w odpowiednim kierunku. Kłopot w tym, że wiał z naszej strony ku nim, jak może pamiętasz — spojrzał z ukosa na Horace’a, który sprawiał wrażenie lekko rozczarowanego faktem, iż tak błahe przeszkody mogą uniemożliwić koniom spełnianie ich zadań. — Bywa — dodał — że stawiamy zbyt wielkie wymagania zwiadowczym wierzchowcom. A przecież są tylko ludźmi…

Horace nie zauważył, że w kącikach ust Halta pojawił się przelotny cień uśmiechu. Skinął poważnie głową i przeszedł do następnego pytania:

— I co teraz zrobimy?

Zwiadowca wzruszył ramionami. Otworzył właśnie swoją torbę i zaczął wyjmować z niej różne przedmioty — czystą koszulę, brzytwę i przybory do mycia.

— Zaczekamy — oznajmił. — Na razie nie tracimy czasu. Przełęcze górskie prowadzące do Skandii jeszcze co najmniej przez miesiąc pokryte będą śniegiem. Równie dobrze możemy więc spędzić kilka dni tutaj i dowiedzieć się, jakie zamiary żywi wobec nas nasz gallijski gospodarz.

Posługując się własną stopą, Horace zsunął z drugiej but; poruszył z ulgą palcami.

— No właśnie — powiedział. — Jak myślisz, Halt, co ten Deparnieux knuje?

Halt milczał przez chwilę.

— Nie jestem pewien. Prawdopodobnie zorientujemy się w ciągu najbliższych kilku dni. Ale mam wrażenie, iż domyśla się, że jestem zwiadowcą — rzekł w zamyśleniu.

— To tutaj mają zwiadowców? — spytał zdziwiony Horace. Dotąd przypuszczał, że Korpus Zwiadowców istnieje tylko w Araluenie. Jednak Halt potrząsnął głową, co oznaczało, że Horace miał rację.

— Nie, nie mają — potwierdził Halt. — Poza tym zawsze dokładaliśmy niemałych starań, by wieści o istnieniu zwiadowców nie rozeszły się zbyt szeroko. Nigdy nie wiadomo, z kim trzeba będzie prowadzić wojnę. Oczywiście, czegoś takiego nie sposób jednak zachować w całkowitej tajemnicy, więc może o nas słyszał.

— A jeśli tak, to co? — zapytał Horace. — Przedtem mówiłeś, że interesuje się nami dlatego, że chce walczyć ze mną.