— Przypuszczalnie tak było z początku — przyznał Halt — ale teraz coś wywąchał i próbuje się zorientować, jak może mnie wykorzystać.
— Wykorzystać? — powtórzył Horace, marszcząc brwi. Halt machnął ręką.
— Ludzie tacy jak on zwykle rozumują podobnie — stwierdził. — Ze wszystkiego starają się wyciągnąć jak największe korzyści dla siebie. Poza tym są przekonani, że każdego można kupić i w grę wchodzi tylko kwestia ceny. Jak myślisz, czy nie mógłbyś już włożyć ten but z powrotem? — spytał i wyjaśnił: — Przez okno dostaje się do wewnątrz ledwie odrobina świeżego powietrza, tymczasem twoje onuce, ujmując rzecz oględnie, nie są pierwszej świeżości.
— Och, wybacz! — zawołał Horace, naciągając na powrót bucior na nogę. Teraz, gdy Halt o tym wspomniał, i on zdał sobie sprawę z niezbyt miłego zapachu wypełniającego pomieszczenie.
— Czy rycerze w tym kraju nie składają rycerskich ślubowań? — spytał, powracając do poprzedniego tematu, czyli osoby Deparnieux. — Przecież rycerze ślubują, że nieść będą pomoc innym, prawda? Nie powinni więc nikogo wykorzystywać.
— Ślubowania składają, a jakże. Tylko że złożyć przysięgę, a dotrzymać jej, to dwie różne rzeczy. Zaś co do rycerzy opiekujących się prostym ludem… coś takiego może działać u nas, w Araluenie, bo mamy silnego króla. Tu rzeczy mają się zgoła inaczej. Każdy, kto ma choć trochę władzy, na podległym sobie terytorium może czynić, co mu się spodoba.
— To nie jest w porządku — mruknął Horace. Halt był tego samego zdania, lecz w tej akurat chwili niewiele z ich sądów wynikało.
— Cierpliwości — rzekł. — Nie możemy niczego zrobić, aby przyspieszyć obrót wydarzeń. Wkrótce dowiemy się, czego chce od nas Deparnieux. Obecnie możemy tylko czekać i zbytnio się nie przejmować.
— Jeszcze jedno… — rzekł Horace, nie zwracając uwagi na sugestię towarzysza. — Te klatki przy drodze… Żaden prawdziwy rycerz nie powinien karać w taki sposób swoich poddanych, niezależnie, jak strasznych zbrodni się dopuścili. Przecież to przerażające. Nieludzkie!
Halt popatrzył mu w oczy. Mógł rzecz jasna skwitować, że nie warto turbować się czymś, na co nie mają żadnego wpływu, ale wiedział, że to marna pociecha.
Nieludzkie — Horace użył właściwego określenia.
— Tak — rzucił wreszcie. — I mnie się to nie podobało. Coś mi się zdaje, że nim opuścimy te gościnne progi, poprosimy wielmożnego pana Deparnieux o bliższe wyjaśnienia w tej sprawie.
Wieczorem spożyli kolację, podejmowani przez gallijskiego wielmożę. Stół w komnacie jadalnej był ogromny, mogłoby przy nim zasiąść trzydziestu lub nawet więcej biesiadników. W scenerii paradnej izby nawet rosły rycerz prezentował się zgoła niepozornie. Służący i służące uwijali się wokół nich, donosząc potrawy i dolewając wina.
Sam posiłek nie okazał się ani dobry, ani zły, co Haka trochę zaskoczyło. Gallijska kuchnia słynęła wszak ze swej doskonałości i egzotycznych smaków. Tymczasem mdły posiłek, jaki im zaserwowano, zdawał się dowodzić, iż reputację kulinarną zyskała zdecydowanie na wyrost.
Zauważył też, że służba sprawowała swe obowiązki ze spuszczonymi oczami, unikając spoglądania na któregokolwiek z biesiadników. W pomieszczeniu dało się wyczuć atmosferę lęku, zwłaszcza gdy któryś ze służących musiał podejść bliżej do swego pana, by nałożyć mu strawy lub napełnić kielich.
Hak wyczuł także, iż Deparnieux nie tylko zdawał sobie sprawę z panującego napięcia, ale wręcz rozkoszował się nim. Na jego wąskich, okrutnych ustach zjawiał się zadowolony półuśmieszek za każdym razem, gdy któreś ze służących podchodziło ku niemu, odwracając wzrok i wstrzymując oddech. W trakcie posiłku padło niewiele słów. Gospodarz nie fatygował się, by zabawiać gości rozmową, a raczej przyglądał się im tylko, niczym chłopiec, któremu udało się schwytać nieznanego sobie dotąd, a interesującego owada. Wobec sytuacji, w jakiej się znaleźli, ani Hak, ani Horace nie byli w nastroju do przyjaznej pogawędki.
Gdy posilili się już i sprzątnięto ze stołu, Deparnieux wreszcie odkrył karty.
Zwracając się do Horace’a, machnął niedbale ręką w stronę schodów wiodących do ich kwatery.
— Nie zatrzymuję cię dłużej, chłopcze — rzekł. — Możesz odejść.
Na wypowiedzianą tak obelżywym tonem odprawę Horace zaczerwienił się lekko, rzucił okiem w stronę Haka; zwiadowca nieznacznie skinął głową. Wstał więc, starając się czynić to z godnością i nie dać po sobie poznać gallijskiemu rycerzowi, że poczuł się dotknięty.
— Dobranoc, Hak — rzekł cicho, a zwiadowca powtórnie skinął głową, tym razem wyraźniej.
— Dobranoc, Horace.
Rycerski czeladnik wyprostował się dumnie, popatrzył Deparnieux prosto w oczy, po czym odwrócił się i opuścił komnatę. Dwaj uzbrojeni strażnicy, którzy przez cały czas stali w cieniu, ruszyli natychmiast za nim, odprowadzając go na górę.
To był gest bez znaczenia, pewnie dziecinny — pomyślał Horace, idąc na górę — ale jednak poczuł się troszeczkę lepiej, ignorując pana na Zamku Montsombre.
Deparnieux odczekał, aż kroki Horace’a ucichły na kamiennych schodach. Następnie odsunął nieco krzesło od stołu i zmierzył zwiadowcę badawczym spojrzeniem.
— Cóż, szlachetny panie Halt — odezwał się cicho. — Czas na małą pogawędkę.
Halt uniósł brwi.
— O czym? — spytał. — Obawiam się, że nie dorównam ci, panie, w sztuce konwersacji.
Jego rozmówca uśmiechnął się półgębkiem.
— Och, z pewnością masz wiele ciekawego do powiedzenia. Na przykład: może zdradziłbyś mi, kim tak naprawdę jesteś.
Halt wzruszył niedbale ramionami. Bawił się pustym już prawie kielichem stojącym przed nim na stole, obracając go na różne strony i obserwując w grubym szkle refleksy padającego z kominka światła.
— Nie jestem nikim szczególnym — powiedział. — Nazywam się Halt. Pochodzę z Araluenu, podróżuję w towarzystwie sir Horace’a. Prawdę mówiąc, niewiele więcej mógłbym o sobie powiedzieć.
Przyklejony do ust Deparnieux uśmiech nie zniknął, rycerz nadal przyglądał się siedzącemu naprzeciw brodatemu mężczyźnie. Rzeczywiście, gdyby sądzić jedynie po wyglądzie, nie prezentował on się zbyt interesująco. Nosił strój prosty, pozbawiony wszelkich ozdób. Włosy i brodę przycięto nierówno, niedbale. Zupełnie jakby zabiegów balwierskich dokonywał sam, własnym nożem — pomyślał Deparnieux, nie zdając sobie sprawy, że dołączył tym samym do licznego grona osób, które odnosiły takie samo wrażenie.
Aralueńczyk był mizernego wzrostu. Ledwie sięgał do ramienia Deparnieux. Był jednak też mocno zbudowany, muskularny. Mimo połyskujących tu i ówdzie siwych włosów, z pewnością był w doskonałej formie. Tak naprawdę uwagę przykuwały tylko jego oczy — spokojne, mroczne i uważne. Wystarczyły, by zadać kłam stwierdzeniu, jakoby nie był nikim szczególnym. Deparnieux chlubił się, że zawsze potrafi rozpoznać człowieka przyzwyczajonego do wydawania rozkazów, a z pewnością właśnie ktoś taki siedział przed nim.
Przybysz nosił też dziwne uzbrojenie — przynajmniej jak na człowieka gotowego raczej wydawać rozkazy, niż ich słuchać. Orężem rycerza i szlachcica był miecz. Miecza Halt nie nosił, natomiast zdumiewająco sprawnie posługiwał się łukiem, bronią godną prostego ciury — w jego, Deparnieux, mniemaniu. Co do dwóch noży, rycerz jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widział, toteż obejrzał je sobie uważnie. Większy przypominał skandyjską saksę; mniejszy — równie zadbany i wyostrzony — a przy tym doskonale wyważony, niewątpliwie służył do rzucania. Doprawdy, niezwykłe uzbrojenie jak na kogoś, kto niewątpliwie jest dowódcą, panem, a z pewnością szlachcicem — jak inaczej bowiem tłumaczyć to władcze spojrzenie gościa?