Skrzywił się, czując stęchły smród niemytych ciał, jaki uderzył mu w nozdrza, gdy otworzył drzwi. Zatrzymał się więc w progu i skinął na przywódcę „hordy”, by ten podszedł bliżej.
Gnąc się w służalczych ukłonach, Egon zaklinał się, że nic nie wie o zbiegu.
— Niczego nie widziałeś? — spytał Borsa z niedowierzaniem. Niewolnik znów potrząsnął głową, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Widać było po nim, że coś ukrywa.
Borsa nie wątpił, że słyszał albo i widział uciekającego niewolnika, lecz nic nie uczynił, by go powstrzymać. Prychnął gniewnie i rozkazał stojącemu obok strażnikowi:
— Wymierzyć mu chłostę.
Uznawszy tę sprawę za załatwioną, odwrócił się i podążył z powrotem do głównego budynku.
Po upływie niecałej godziny dotarła do niego wiadomość o zniknięciu łodzi. Fakt, że linę przecięto nożem, prowadził do jedynej możliwej konkluzji: na straty należało spisać dwoje niewolników i jedną łódź. Zamyślił się ponuro nad tym, jak nikłe mieli szanse przetrwać na Morzu Białych Sztormów o tej porze roku, w takiej łupince — zwłaszcza jeśli będą trzymać się blisko brzegu. Albowiem wbrew temu, co mogłoby się wydawać, przy odrobinie szczęścia na otwartym morzu szanse były jednak większe. Natomiast u wybrzeża, gdzie szalały wichry i potężne fale, zakrawałoby na cud, gdyby nie rozbili się o skały.
— No i dobrze — mruknął pod nosem, po czym polecił odwołać patrole wysłane na północ, w góry.
Nieco później tego samego dnia Erak podsłuchał niewolników rozmawiających przyciszonym głosem o dwojgu Aralueńczykach, którzy ukradli łódź, podejmując próbę ucieczki. Około południa z gór powróciły wysłane na poszukiwania patrole. Ich uczestnicy byli wyraźnie zadowoleni, powracając do ciepłych kwater, bowiem góry zalegał głęboki śnieg, a prócz tego wkrótce po świcie rozszalał się porywisty wiatr.
Zrobiło mu się lżej na sercu. Przynajmniej teraz uciekinierzy będą bezpieczni aż do wiosny.
Oczywiście, o ile zdołają dotrzeć do chaty, a nie zamarzną po drodze na śmierć.
Rozdział 30
Życie na Zamku Montsombre toczyło się ustalonym trybem. Pan Deparnieux widywał swoich gości, tylko gdy przyszła mu na to fantazja, najczęściej podczas wieczornego posiłku, raz lub dwa razy w tygodniu. Zazwyczaj, zdarzało się to wtedy, gdy wpadł na jakiś nowy pomysł, jak podejść Halta i wyprowadzić go z równowagi.
Poza tym większość czasu obaj Aralueńczycy spędzali głównie w swej komnacie w wieży, choć zezwolono im każdego dnia odbyć krótki spacer po zamkowym dziedzińcu. Zawsze jednak pod okiem kilkunastu zbrojnych, którzy sprawowali nad nimi nadzór z wysokości murów. Pytali kilkakrotnie, czy nie mogliby wyjść poza bramę i powłóczyć się nieco po płaskowyżu, ale za każdym razem odpowiedzią było tylko kamienne milczenie dowodzącego strażą sierżanta — co prawda nie spodziewali się niczego innego, lecz przygnębiała ich świadomość ciągłego przebywania w zamknięciu.
Halt siedział właśnie ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i dokonywał ostatnich poprawek w konstrukcji nowego łuku przeznaczonego dla Willa. Pracował nad nim, odkąd znaleźli się w krainie Gallów. Dobrał starannie kawałki drewna, po czym skleił je i związał mocno, tak aby za sprawą ich naturalnych kształtów wytworzyło się wewnętrzne napięcie, tworząc łagodną krzywiznę łęczyska. Następnie przymocował do obu jego końców podobne, lecz krótsze fragmenty wyginające się w drugą stronę. W ten sposób uzyskał pożądany kształt łuku refleksyjnego.
Od razu gdy przybyli do Montsombre, Deparnieux przejrzał zawartość ich bagaży, nie widział jednak powodu, by skonfiskować niewykończony łuk, który bez strzał nie stanowił dlań żadnego zagrożenia.
Wiatr świszczał pośród wieżyczek budowli, hulając pomiędzy kamiennymi gargulcami. Poniżej tarasu krążyło małe stadko gawronów, najwyraźniej rodzina — co chwila któryś z nich lądował w gnieździe uwitym wewnątrz szczeliny w granitowym murze, a potem znów zrywał się do lotu.
Horace, który przechadzał się właśnie po ich pokoju, doznał lekkiego zawrotu głowy, gdy spojrzał na ptaki latające poniżej, zamiast nad nim. Cofnął się od balustrady i otulił szczelniej płaszczem, bo wiatr stawał się coraz bardziej dokuczliwy. W powietrzu czuć było wilgoć zapowiadającą deszcz, a na północy gromadziły się ciężkie chmury gnane ku nim na skrzydłach wiatru. Jeszcze jedno bezczynne zimowe popołudnie w Chateau Montsombre. Ciągnąca się aż po horyzont połać lasu była równa i monotonna — z tej wysokości przypominała gruby dywan.
— Co teraz zrobimy, Halt? — spytał po raz kolejny Horace, a jego towarzysz nie od razu odpowiedział. Nie dlatego, że nie znał odpowiedzi, lecz raczej z tej przyczyny, iż nie był pewien, jak przyjmie ją jego zapalczywy młody przyjaciel.
— Zaczekamy — odparł krótko i natychmiast ujrzał bezsilny gniew w oczach Horace’a. Zdawał sobie sprawę, że chłopak oczekuje od niego decyzji, która przyspieszy przebieg wypadków.
— Ale Deparnieux torturuje i zabija ludzi! A my tylko siedzimy i przyglądamy się temu! — zawołał chłopak. Spodziewał się czegoś więcej po tak przemyślnym zwiadowcy — więcej niż zwykłe nawoływanie do cierpliwości.
Przymusowa bezczynność źle wpływała na Horace’a. Nie potrafił spokojnie znosić nudy i frustracji, jaka towarzyszyła jego codziennemu życiu w Montsombre. Szkolono go do działania, do działania był stworzony. Czuł przymus, żeby coś zrobić — cokolwiek. Chciał ukarać Deparnieux za jego bestialstwo.
A nade wszystko pragnął na zawsze opuścić Montsombre i ruszyć w drogę na poszukiwanie Willa.
Halt milczał tak długo, aż uznał, że Horace uspokoił się już nieco.
— To prawda. Ale jest również panem tego zamku — odparł spokojnie — a nade wszystko ma za sobą około pięćdziesięciu ludzi na każde zawołanie. Obawiam się, że to trochę za wiele jak na nas dwóch, nie uważasz?
Horace ujął w palce mały odłamek granitu leżący na rogu balustrady i cisnął go daleko przed siebie, po czym spoglądał, jak leci i w końcu niknie mu z oczu.
— Wiem. Tylko że pragnąłbym coś zrobić.
Halt podniósł oczy znad swojej roboty. Choć ukrywał uczucia starannie, przeżywał podobne rozterki. Może nawet jeszcze gorsze, bowiem gdyby był tu sam, mógłby bez trudu uciec z zamku. Mógłby po prostu zejść po ścianie wieży! Jednak musiałby wówczas pozostawić Horace’a na pastwę losu — a na to nie potrafił się zdobyć. Zbieg wydarzeń postawił go wobec wyboru — albo spieszyć czym prędzej na pomoc Willowi, albo pozwolić, by mijał cenny czas, ale ocalić Horace’a, młodego człowieka, który w porywie wielkoduszności dołączył do niego, chcąc odnaleźć przyjaciela. Wiedział, że Deparnieux nie oszczędzi Horace’a, gdyby on znikł bez śladu. A przecież nie marzył o niczym innym, jak tylko o tym, by wyrwać się z ponurej twierdzy. Pilnował się więc skrzętnie, by chłopak nie dosłyszał w jego głosie echa targających nim rozterek.
— Niestety, następny ruch należy do naszego gospodarza — powiedział. — Rzecz w tym, że ów szlachetny pan nie bardzo wie, co ma o mnie myśleć. Nie jest pewien, czy przypadkiem nie mogę mu się na coś przydać.
— A czy nie można mu po prostu powiedzieć, że już czuję się dobrze i przyjmuję jego wyzwanie?
Jednak Halt zdecydowanie pokręcił głową.
— To nie żaden przydrożny patałach. Deparnieux jest zawodowym mordercą i wyrachowanym graczem. Prawdopodobnie w obecnej sytuacji, gdy jesteśmy jego więźniami, nawet nie zgodziłby się na ten pojedynek. Lepiej będzie, jeśli sytuacja trochę się uspokoi — oznajmił. — Wolałbym, żeby przestał uważać nas za tak groźnych lub użytecznych, jak z początku mu się zdawało. Czuję wyraźnie, że Deparnieux usiłuje wyrobić sobie o mnie zdanie. Ta historia z kucharką była próbą, rodzajem sprawdzianu.