Выбрать главу

Pierwsze krople deszczu zabębniły o kamienną posadzkę tarasu. Horace spojrzał w górę i nieco zaskoczony, zdał sobie sprawę, że chmury, które zaledwie kilka minut temu były jeszcze odległe, zawisły teraz tuż nad jego głową.

— Sprawdzianu? — powtórzył. Halt skrzywił się niechętnie.

— Chciał się przekonać, co zrobię w takiej sytuacji. Albo raczej, co mogę zrobić.

— Ty zaś nie zrobiłeś nic — stwierdził Horace i od razu pożałował pochopnej wypowiedzi. Halt jednak nie obraził się. Popatrzył chłopcu w oczy, ale nie rzekł ani słowa. Horace spuścił wzrok i mruknął:

— Wybacz, Halt.

Halt skinął głową na znak, że przyjmuje jego przeprosiny.

— Widzisz, Horace, niewiele mogłem zrobić — wyjaśnił. — A najgorsze, że nadal nie mogę, dopóki Deparnieux pozostaje czujny i ma się na baczności. Nie jest to czas, by podejmować działania, bowiem to on w tej chwili dysponuje wszystkimi atutami. Mało tego — dodał — obawiam się, że wkrótce czeka nas więcej takich sprawdzianów.

Horace zaniepokoił się.

— Co masz na myśli? Lub raczej — jak sądzisz, co on zamierza?

— Tego nie mogę wiedzieć — stwierdził Halt. — Ale jestem przekonany, że czeka nas jeszcze więcej przykrych niespodzianek ze strony naszego rycerskiego przyjaciela. Będzie mnie prowokować, by zobaczyć, jak się wówczas zachowam — skrzywił się znów. — Rzecz w tym, że jeśli nie będę reagował, z czasem przestanie na mnie zważać, przestanie się więc mnie strzec.

— I tego właśnie chcesz? — spytał Horace, który wreszcie zaczął rozumieć. Halt ponuro skinął głową.

— Owszem, właśnie tego — stwierdził. Spojrzał na czarne chmury. — A teraz chodź do środka, bo w przeciwnym razie całkiem przemokniesz.

* * *

Deszcz lunął i padał przez następną godzinę, a towarzyszyły mu tak silne podmuchy wiatru, że ci mieszkańcy zamku, którzy nie zadbali, by starannie zamknąć okiennice, zastali w swych komnatach kałuże i straty jak po przejściu trąby powietrznej.

Na godzinę przed zmierzchem ulewa ustała; nieustannie wiejący wiatr przegnał chmury dalej na południe i ukazało się słońce stojące nisko nad horyzontem. Jego promienie rozpalały krwawym blaskiem krawędzie odpływających burzowych chmur.

Obaj więźniowie przyglądali się zachodowi słońca z chłostanego porywami wichru tarasu, gdy nagle zorientowali się, że w dole pod nimi dzieje się coś niezwykłego.

Przed bramą zamku stał samotny jeździec, który raz po raz uderzał w wielki mosiężny dzwon zawieszony na słupie. Odziany był w zbroję, u pasa miał miecz, dzierżył kopię i tarczę. Był młody — może o rok lub dwa starszy od Horace’a.

Przybysz po chwili zostawił w spokoju dzwon i zaczerpnął tchu, by przemówić. Przemawiał czy raczej wykrzykiwał po gallijsku, toteż Horace nic nie zrozumiał, choć rozpoznał brzmienie aż nazbyt dobrze mu znanego nazwiska: „Deparnieux”.

— Co on mówi? — spytał Halta, a zwiadowca uniósł rękę, by go uciszyć, próbując dosłyszeć unoszone wiatrem słowa.

— Rzuca wyzwanie naszemu gospodarzowi — powiedział, przechylając głowę, by lepiej słyszeć.

Horace obruszył się:

— Tego się domyśliłem! — rzucił dość szorstko. — Ale o co chodzi?

Halt machnął niecierpliwie ręką, bo Horace przeszkadzał mu słuchać. W głosie rycerza pobrzmiewały determinaca i gniew, ale słowa umykały, by napłynąć znów, wraz z powiewami wiatru.

— O ile mogę zrozumieć — rzekł z wolna Halt — nasz przyjaciel Deparnieux wymordował rodzinę tego rycerza, kiedy był on na jakiejś wyprawie. Tutaj, w Gallii, rycerskie wyprawy w różnych szczytnych celach to istotna część szlacheckiej tradycji.

— No i co? — chciał wiedzieć Horace. Ale zwiadowca mógł tylko wzruszyć ramionami w odpowiedzi.

— Wygląda na to, że Deparnieux chciał przejąć ziemie jego rodziny, toteż pozbył się rodziców tego młodego człowieka — nasłuchiwał jeszcze przez chwilę i dodał: — Byli starzy i właściwie bezbronni. Horace żachnął się:

— Z tego, co wiemy o Deparnieux, jest to jak najbardziej możliwe.

Przybysz umilkł nagle, zawrócił konia i odjechał od bramy, wyraźnie czekając na odpowiedź. Przez kilka minut nie działo się nic, nie było żadnego znaku, wskazującego na to, że ktokolwiek inny poza Haltem i Horace’em zwrócił na młodzieńca uwagę. Potem nagle brama otwarła się z trzaskiem i ukazała się dosiadająca karego rumaka postać w czarnej zbroi.

Deparnieux wolnym truchtem zajął pozycję w odległości około stu metrów od przybysza. Stanęli ze sobą twarzą w twarz; młody rycerz ponownie rzucił wyzwanie. Na murach zamku zgromadzili się ludzie Deparnieux, przepychając się, by zająć miejsca, z których roztaczał się lepszy widok.

— Sępy — syknął Halt na ten widok.

Rycerz odziany w czerń nie odpowiedział przybyszowi ani słowem. Uniósł tylko tarczę i jej krawędzią zatrzasnął przyłbicę swego hełmu. To wystarczyło rzucającemu wyzwanie rycerzowi, który także zamknął przyłbicę i spiął ostrogami swego wierzchowca. To samo uczynił Deparnieux i runęli ku sobie z wyciągniętymi w przód kopiami.

Nawet z tej odległości Halt i Horace widzieli, że młodzieniec nie dysponuje szczególnymi umiejętnościami. Słabo siedział w siodle, źle trzymał zarówno tarczę, jak i kopię. Tymczasem Deparnieux wraz ze swym galopującym wierzchowcem zdawali się stanowić jedność w skoordynowanych, rytmicznych ruchach; idealnie wyważona w ręce rycerza kopia jakby płynęła przez powietrze. Pośród szumu wiatru doszedł ich dudniący tętent kopyt dwóch rumaków.

— Źle to wygląda… — odezwał się sam do siebie Horace.

Jeźdźcy starli się z głośnym łomotem, który odbił się echem od zamkowych murów. Kopia młodego rycerza, ustawiona pod złym kątem, rozpadła się w drzazgi. Natomiast broń dzierżona przez Deparnieux uderzyła prosto w jego tarczę, co sprawiło, że młodzieniec zachwiał się niebezpiecznie i omal nie spadł z siodła. Jednak wówczas wydarzyło się coś dziwnego — Deparnieux jakby stracił panowanie nad swoją kopią, jakby mimowolnie wymknęła się ona z jego ręki — i upadła na trawę, on zaś zawrócił konia do następnego starcia. Przez chwilę Horace poczuł przypływ nadziei.

— Jest ranny! — zawołał. — To szczęśliwy traf, ale chyba jest ranny!

Jednak Halt zmarszczył brwi i potrząsnął głową.

— Nie sądzę — rzekł cicho. — Coś mi się w tym wszystkim nie podoba.

Teraz obaj wojownicy dobyli mieczy i ruszyli ku sobie w pełnym galopie. Starli się. Deparnieux przyjął uderzenie tamtego na tarczę, a jego klinga z głośnym brzękiem uderzyła w hełm przeciwnika; młodzieniec znów zachwiał się w siodle.

Oba konie rżały przeraźliwie, podczas gdy jeźdźcy okrążali się, cofali i nacierali, a każdy z nich próbował przyjąć korzystniejszą w starciu pozycję. Miecze uderzały, dźwięczała stal, a za każdym razem, gdy Deparnieux trafiał przeciwnika, jego ludzie wydawali triumfalny okrzyk.

— Co on wyczynia? — rzekł półgłosem Horace, który teraz stał jak skamieniały; jego początkowy entuzjazm ulotnił się bez śladu. — Przecież mógł z nim skończyć już po pierwszym uderzeniu! — a gdy pojął, głos jego zabrzmiał odrazą i oburzeniem: — On… on się nim bawi. Igra z nim, naumyślnie zwleka!