Выбрать главу

Dźwięczny szczęk miecza o miecz rozlegał się nadal, czasem przerywany bardziej głuchym odgłosem, kiedy klinga trafiała na tarczę. Halt i Horace, którzy na Zamku Redmont widzieli już niejeden pojedynek, nie mieli wątpliwości, iż Deparnieux tylko rozmyślnie odwleka rozstrzygnięcie starcia. Jednak jego słudzy zdawali się tego nie dostrzegać. Byli to przecież tylko wieśniacy, którym dano do ręki broń; nie mieli więc tak naprawdę pojęcia o istocie sztuki walki. Wiedzieli tylko tyle, że ich pan z każdym ciosem zyskuje przewagę, toteż każde celne uderzenie Deparnieux witali rykiem głośnego aplauzu.

— Istny teatr — stwierdził zimno Halt — a oto publiczność. Pan i władca stara się, by tamten wyszedł na zręczniejszego szermierza, niż jest w rzeczywistości.

Horace potrząsnął głową. Przecież Deparnieux mógł bez trudu zakończyć starcie jednym mocnym uderzeniem, zamiast bawić się walką z młodym i niedoświadczonym przeciwnikiem.

— Bydlak. Świnia — wycedził chłopak półgłosem. Zachowanie Deparnieux było sprzeczne z wszelkimi regułami rycerstwa, które mu wpajano i które znaczyły dla niego tak wiele. Halt skinął poważnie głową.

— To wiedzieliśmy już wcześniej. Wykorzystuje chłopaka dla podbudowania własnej reputacji.

Horace popatrzył na niego, niezbyt pewien, czy dobrze rozumie.

— Deparnieux sprawuje władzę, ponieważ budzi lęk — tłumaczył dalej Halt. — Uległość jego ludzi zależy od tego, na ile się go boją. Musi więc co jakiś czas im przypominać, jak niebezpiecznym jest przeciwnikiem. Nie może pozwolić, by poczuli się pewniej, bezpieczniej. Jeśli wyda im się, że przeciwnik jest groźniejszy niż w rzeczywistości, tym większą chwałą okryje się jako zwycięzca i tym mocniej utwierdzi swoją sławę zabójcy. A ci ludzie — tu wskazał pogardliwym gestem strażników stojących na murach — nie potrafią tego pojąć. Są jak dzikie zwierzęta; kto najsilniejszy, zostaje przywódcą hordy.

Deparnieux uznał chyba tymczasem, że nie ma już co dłużej zwlekać. Obaj Aralueńczycy dostrzegli, że jego razy padały gęściej, były coraz mocniejsze. Młody rycerz nie wytrzymywał ich naporu i próbował cofać się, ale okryta czarną zbroją postać bezlitośnie zasypywała go ciosami opadającymi na głownię miecza, tarczę lub hełm. Wreszcie rozległ się przygłuszony odgłos, gdyż klinga Deparnieux trafiła w czuły punkt — okryty kolczugą kark przeciwnika.

Czarny rycerz wiedział, że cios był śmiertelny. Odwrócił się wzgardliwie, po czym spiął konia ostrogami i ruszył w stronę zamku, nie oglądając się nawet na rycerza, który rzucił mu wyzwanie, a teraz osuwał się z siodła. Na murach rozległy się tryumfalne okrzyki, gdy bezwładna postać runęła na ziemię i znieruchomiała. Brama zamknęła się za zwycięzcą.

Halt w zamyśleniu szarpał brodę.

— Wydaje mi się — powiedział — że znalazłem rozwiązanie. Tak, chyba już wiem, jak uporać się z panem Deparnieux.

Rozdział 31

Evanlyn obudziła się późnym rankiem, ale nie dysponowała żadnym sposobem, by móc określić porę dnia.

Słońca nie było widać, zasłaniały je gęste, nabrzmiałe od śniegu chmury. Światło było rozproszone, jakby padało ze wszystkich stron naraz. W każdym razie niewątpliwie nastał już dzień — i to musiało jej wystarczyć.

Przeciągnęła się, napinając odrętwiałe mięśnie i rozejrzała się wokół. Will siedział obok niej, wyprostowany i rozbudzony. Kto wie, może tkwił już tak od długich godzin, a może obudził się zaledwie kilka minut przed nią. Tego także nie było jak się dowiedzieć. Will siedział z szeroko otwartymi oczami, wpatrzony przed siebie i kołysał się powoli, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu…

Przykro było patrzeć na niego w tym stanie.

Gdy się poruszyła, kucyk wyczuł zmianę i wstał. Odsunęła się, by zrobić zwierzęciu miejsce, wzięła też Willa za rękę, żeby go odciągnąć. Kucyk dźwignął się na nogi, tupnął kilka razy, potem otrząsnął się i parsknął głośno, wydychając w mroźne powietrze wielki kłąb pary.

W nocy śnieg przestał padać, lecz zdążył całkowicie zasypać przejście, jakie dziewczyna utorowała do kryjówki pod drzewem. Czekała ją więc niełatwa przeprawa z powrotem ku drodze, ale teraz przynajmniej była wypoczęta. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie lepiej się najpierw posilić — w sakwie znajdował się niewielki zapas żywności — szybko jednak odrzuciła tę myśl, postanawiając ruszyć natychmiast w dalszą drogę, aby oddalić się jak najbardziej od Hallasholm. Nie mogła przecież wiedzieć, że poszukiwania zostały już przerwane na rozkaz Borsy.

Uznała, że przeżyje jeszcze kilka godzin z uczuciem głodu ściskającym jej żołądek, natomiast nie wytrzyma ani chwili dłużej nieznośnej suchości w ustach. Sięgnęła w miejsce, gdzie śnieg był świeży i czysty, nabrała pełną garść i włożyła puch do ust, czekając, aż się roztopi. Uzyskała w ten sposób zadziwiająco małą ilość wody, musiała więc powtórzyć tę czynność jeszcze kilkakrotnie. Już chciała dać znać Willowi, żeby uczynił to samo, ale w końcu machnęła ręką. Spieszno jej było ruszyć w drogę, a jeśli chłopakowi doskwierało pragnienie, chyba potrafił sobie z tym poradzić.

Zarzuciła siodło na grzbiet kucyka i zacisnęła popręgi tak mocno, jak tylko się dało. Sprytny zwierzak nabrał co policzek, czekając teraz, aż ślina rozmoczy je, uwalniając sok.

Evanlyn po raz pierwszy dostrzegła błysk w jego pozbawionych wyrazu oczach, ale skoro tylko narkotyk potrafił go wywołać, zdała sobie sprawę, do jakiego stopnia ta substancja rządzi życiem i umysłem Willa. Łzy zamgliły jej wzrok, gdy przyglądała się temu ludzkiemu wrakowi, który kiedyś był pełnym życia i entuzjazmu chłopakiem. Przeklęła Borsę i innych Skandian, którzy byli za to odpowiedzialni, życząc im, by smażyli się w najgorętszym kącie swojego skandyjskiego piekła.

Tymczasem drżenie stopniowo ustało. Po chwili Will ukląkł w śniegu na skraju drogi, pochylił się i zaczął kołysać do przodu i do tyłu, z na pół przymrużonymi oczami, znów cicho zawodząc. Lament dobiegał z jakiegoś przepojonego samotnością i cierpieniem świata, w którym Will teraz przebywał.

Kucyk przyglądał się wszystkiemu bez większego zainteresowania; od czasu do czasu rozgrzebywał kopytem śnieg, po czym skubał rzadkie źdźbła trawy. Wreszcie Evanlyn wzięła Willa za rękę i pociągnęła go ku sobie, by wstał. Nie sprzeciwiał się.

— Chodźmy już, Willu — rzekła zrezygnowanym głosem. — Mamy przed sobą jeszcze długą drogę.

Równocześnie zdała sobie sprawę, że jej słowa dotyczą czegoś więcej niż tylko odległości dzielącej ich od myśliwskiej chaty w górach.

Nucąc do siebie pozbawioną melodii piosenkę, Will ruszył za nią, gdy znów zaczęła piąć się pod górę.

* * *

Ściemniało się już na dobre, kiedy znalazła chatę.

Minęła ją dwukrotnie, choć stosowała się ściśle do instrukcji, których Erak kazał jej się wyuczyć na pamięć: skręcić w lewo w ścieżkę sto kroków za sosną trafioną piorunem; potem sto metrów wąskim parowem idącym w dół, następnie wspiąć się na niewielki pagórek, zejść i przeprawić się przez niewielki strumień.

Powtarzała sobie marszrutę, odnotowywała kolejne punkty orientacyjne — i stawała bezradna pośrodku polany. Potem znów błądziła pośród drzew w narastającym mroku, tymczasem chaty wciąż nie było widać — nic prócz nieskazitelnej bieli.

Wreszcie zdała sobie sprawę, że przecież chata nie może być widoczna, bo z pewnością jest całkowicie przysypana śniegiem. Gdy dotarł do jej świadomości ten prosty fakt, natychmiast uzmysłowiła sobie, że w odległości niecałych dziesięciu metrów od niej wznosi się całkiem spory pagórek. Rzuciwszy wodze kucyka, pobiegła przed siebie, brnąc w śniegu, i już po chwili wymacała krawędź ściany, potem okap i wreszcie róg — kształty zbyt równe i równomierne, by mogły być dziełem natury ukrytym pod śniegiem.