— Kręci się we łbie, co? — zauważył wilk morski nie bez cienia sympatii w głosie. — To minie, za parę godzin wszystko będzie dobrze.
Willowi rzeczywiście potężnie kręciło się w głowie. Evanlyn zdołała jakoś wstać. Wciąż zataczała się, ale przynajmniej nie męczyły jej mdłości, które doskwierały młodemu zwiadowcy. Wzięła go za rękę.
— Chodź — powiedziała. — Przed tamtą chatą jest ława, jak posiedzimy, to może nam przejdzie.
Chwiejąc się jak pijani, dotarli z trudem do drewnianej ławy i stołu przy jednej z chat.
Will opadł na nią ciężko i podparł głowę rękami. Stęknął niewyraźnie, czując kolejną falę mdłości. Evanlyn czuła się ciut lepiej. Poklepała go po ramieniu.
— Skąd to się bierze? — spytała słabym głosem.
— Tak bywa, kiedy spędziło się nieco czasu na pokładzie — wyjaśnił jej Erak, który właśnie do nich podszedł. Uginał się pod ciężarem worka z prowiantem; zrzucił go na ziemię przy drzwiach chaty i odsapnął z ulgą.
— Jakoś tak się dzieje — mówił dalej — że nogi muszą odzwyczaić się od kołysania. Nikt nie wie, dlaczego. Minie kilka godzin i poczujesz się lepiej.
— Nie wierzę, żebym jeszcze kiedyś poczuł się dobrze — jęknął chrapliwie Will.
— Nic ci nie będzie, zobaczysz — zapewnił go Erak.
— Lepiej rozpal ogień — polecił szorstko. Wskazał kciukiem osmalony krąg kamieni znajdujący się kilka metrów od najbliższej chaty. — Poczujesz się lepiej, jak zjesz coś ciepłego.
Na wzmiankę o posiłku Will znów jęknął. Wstał jednak chwiejnie z ławy i wziął od Eraka hubkę oraz krzesiwo. Podeszli z Evanlyn do miejsca przeznaczonego na ognisko. Obok wznosiła się sterta drew wyłowionych z wody przez poprzednich użytkowników tego miejsca. Bierwiona były suche dzięki słońcu i morskiej soli. Niektóre z nich okazały się na tyle cienkie, że dało je się łamać gołymi rękami. Will zaczął ustawiać szczapy w piramidkę pośrodku kamiennego kręgu.
Evanlyn zajęła się zbieraniem garści mchu na podpałkę. Już po paru minutach płonął mały ogieniek, języki płomieni lizały łapczywie większe kawałki drewna, które chłopak i dziewczyna dokładali teraz do ogniska.
— Jak za dawnych, dobrych czasów — stwierdziła półgłosem Evanlyn, lekko się uśmiechając. Na to wspomnienie rozjaśniła się również twarz Willa. Doskonale pamiętał płonący most Morgaratha, płomienie pożerające łapczywie nasączone smołą liny i suche sosnowe belki. Westchnął ciężko. Gdyby trzeba było, zrobiłby to jeszcze raz, bez wahania. Żałował jednak, że wciągnął we wszystko Evanlyn. Gdyby mógł cofnąć czas i zrobić coś, żeby nie pojmali jej razem z nim…
A jednocześnie, choć ubolewał nad tym, co się stało, jej obecność stanowiła jedyną pociechę w beznadziejnej sytuacji i, trochę wbrew sobie, cieszył się, że dziewczyna jest przy nim. Prócz tej przyjaźni nie pozostało mu już nic.
Zawstydził się swych myśli, ale nic nie mogło zmienić faktu, że gdyby nie ona, po prostu nie chciałoby mu się dłużej żyć. Wyciągnął dłoń i dotknął jej ręki. Spojrzała na niego, tym razem to on uśmiechnął się pierwszy.
— Zrobiłabyś to jeszcze raz? — spytał. — Wiesz, mam na myśli most i tak dalej.
Zastanowiła się poważnie krótką chwilę, a potem odpowiedziała:
— Bez wahania. A ty?
Skinął głową. Potem zaś westchnął znów, myśląc o tym, co pozostawili za sobą.
Erak, który przyglądał im się dyskretnie z pewnej odległości, mruknął pod nosem z aprobatą. Każdemu z tych dwojga przyda się przyjaciel — pomyślał. Gdy dotrą do Hallasholm i znajdą się na dworze Ragnaka, czeka ich niełatwe życie. Zostaną sprzedani jako niewolnicy, a to oznaczało ciężką fizyczną pracę, bez wytchnienia i nadziei na uwolnienie. Ktoś, kto haruje od świtu do nocy, dzień po dniu, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem — potrzebuje przyjaznej duszy. Chyba że król Araluenu zapłaci za nich okup.
Trudno byłoby powiedzieć, że Erak tak naprawdę polubił tych dwoje. Jednak zyskali jego szacunek. Skandianie byli wojownikami z krwi i kości, ceniącymi nade wszystko zręczność oraz odwagę okazywaną w bitwie, a z pewnością ani Willowi, ani Evanlyn nie brakowało śmiałości, skoro poważyli się na tak szaleńcze przedsięwzięcie, jak spalenie mostu Morgaratha. Chłopak sprawiał się naprawdę nieźle, kładąc pokotem groźnych war — galów z tego swojego maleńkiego łuku. Erakowi rzadko zdarzało się widywać kogoś, kto strzelałby równie celnie i szybko. Domyślał się, że Will zawdzięczał to swojemu zwiadowczemu wyszkoleniu.
Ale dziewczyna też wykazała się nie lada odwagą, najpierw dopilnowując, by niszczycielski ogień rozpalił się jak należy, a potem, gdy Will padł ogłuszony kamieniem ciśniętym przez jednego ze Skandian, próbowała jeszcze pochwycić łuk i walczyć dalej.
Trudno było nie darzyć ich sympatią. Oboje są jeszcze tak młodzi, a przed nimi niełatwa przyszłość. Postanowił traktować ich dobrze, ale tylko do czasu, kiedy znajdą się już w Hallasholm… Erak otrząsnął się gniewnie z tych rozmyślań, które jego zdaniem stanowiły oznakę słabości.
— Mięczak się ze mnie robi na starość! — mruknął gniewnie pod nosem.
Zauważył, że jeden z wioślarzy próbuje ukradkiem podwędzić kawał wieprzowiny z worka. Zaszedł go cichcem od tyłu i z całej siły kopnął w tylną część ciała, tak że tamten runął jak długi.
— Łapy przy sobie, złodziejskie nasienie! — warknął. Odwrócił się i schylając głowę, wszedł przez niskie odrzwia do wnętrza mrocznej, cuchnącej dymem chaty, by upomnieć się o należną sobie najlepszą porcję.
Rozdział 4
Była to obskurna, ciasna i nędzna tawerna o niskim suficie, a jej wnętrze było brudne i zadymione. Mieściła się jednak w pobliżu rzeki oraz portu, do którego zawijały statki przywożące towary sprzedawane potem w stolicy, toteż zazwyczaj panował tu spory ruch.
Jednak akurat teraz ruch niemal ustał, a przyczyną tego stanu rzeczy był osobnik siedzący przy jednym z poplamionych stołów, nieopodal kominka. Mężczyzna ów spoglądał właśnie na oberżystę, jego oczy płonęły pod krzaczastymi brwiami. Stuknął niecierpliwie pustą szklanką o blat z surowych sosnowych desek.
— Pusto! — zawołał rozkazująco. Rozkazująco, stanowczo i tylko odrobinę mniej wyraźnie niż za pierwszym razem, choć właściciel tawerny pamiętał dobrze, iż napełniał szkło tanim, ognistym trunkiem już co najmniej osiem razy. Nie, dziewięć! Takim właśnie napojem raczyli się najczęściej bywalcy tego miejsca. Owszem, klient to klient, zwłaszcza jeśli płaci, ale ten akurat wyglądał na takiego, który sprowadza swoją osobą kłopoty, i oberżysta życzyłby sobie z całego serca, by gość poszedł gdzie indziej i sprawiał je komu innemu.
Większość stałych bywalców, wiedziona nieomylnym instynktem portowych wyjadaczy, wyniosła się, odkąd pojawił się ten niski mężczyzna i zaczął pić z taką determinacją. Zostało tylko kilku. Nikt nie próbował szukać zaczepki, bo mimo niepozornego wyglądu szaro — zielony płaszcz i groźnie wyglądające noże u boku wskazywały, że mają do czynienia z królewskim zwiadowcą, a nikt o zdrowych zmysłach nie próbowałby zadzierać z przedstawicielem tego elitarnego korpusu. Znalazł się jednak pewien potężnej budowy tragarz, który uznał, że poradzi sobie bez trudu z tak drobnym przeciwnikiem.
Tragarz o swej pomyłce przekonał się boleśnie na własnej skórze. Walka trwała kilka sekund i osiłek wylądował nieprzytomny na podłodze. Jego towarzysze czym prędzej sobie poszli, by poszukać bezpieczniejszego miejsca, w którym będzie przyjaźniejsza atmosfera. Zwiadowca rzucił tylko okiem w stronę drzwi, za którymi znikli, i zażądał od oberżysty kolejnej porcji trunku. Gospodarz przeszedł nad bezwładnym ciałem tragarza, nieco drżącą ręką napełnił szklankę zwiadowcy, po czym pospiesznie wycofał się na swe względnie bezpieczne stanowisko za kontuarem.