— Myślisz, że boję się wyzwania tego chłystka? — jego głos ociekał sarkazmem.
Halt pokręcił przecząco głową.
— Wyzwanie nie zostało rzucone… jeszcze. Chcemy jedynie mieć pewność, że nie zbraknie ci odwagi, by je przyjąć w należytej formie i zgodnie z rycerskim obyczajem.
Deparnieux, słysząc te wyważone słowa, parsknął pogardliwie.
— Teraz już pojmuję, kim tak naprawdę jesteś, łuczniku — rzucił. — Sądziłem, żeś jest może czarownikiem. Teraz już widzę, że z ciebie zwykły skryba, czepiający się słówek oraz prawnych kruczków.
Halt uśmiechnął się blado i lekko pochylił głowę. Nie odpowiedział, więc w komnacie zapanowało milczenie.
Deparnieux rzucił okiem w stronę, gdzie stali dwaj strażnicy strzegący wielkich wrót wiodących do komnaty. Rozgrywająca się scena wyraźnie wzbudziła ich zainteresowanie — nasłuchiwali uważnie. Nie minie godzina, a wieść rozejdzie się po całym zamku; wyjdzie na tchórza, jeśli odrzuci wyzwanie lub spróbuje jakimś innym sposobem pozbyć się chłopca. Wiedział doskonale, że podwładni nie darzą go szczególną miłością i jeśli nie zachowa się, jak przystało na rycerza, będzie to niemałą ujmą na jego reputacji. Mało tego, gdy rozejdzie się wieść, że przeląkł się Rycerza Dębowego Liścia, który wszak zyskał już niemałą sławę w okolicy, zaczną go opuszczać. Może nie od razu, lecz stopniowo, pojedynczo, po dwóch, przejdą na służbę jego wrogów — którzy rzecz jasna przyjmą ich z otwartymi rękami. Wrogów zaś Deparnieux miał niemało; gdy zaś ci dowiedzą się o jego słabości…
Rzucił chłopakowi gniewne spojrzenie. Nie wątpił, że w uczciwej walce go pokona. Tę pewność zyskał już dawno temu, gdy ujrzał go pierwszy raz. Drażniło go jednak, że przybysze postawili go w sytuacji, z której nie miał wyjścia. Pan na Zamku Montsombre lubił zapędzać innych w kozi róg, nie dawać im wyboru i zmuszać, by tańczyli, jak im zagra. Cóż — pomyślał — szczeniak zapłaci za tę bezczelność. Tymczasem zmusił się do uśmiechu i przybrał znudzony wyraz oblicza.
— Dobrze więc — rzucił lekceważąco — jeśli tego się domagacie, oświadczam, że zastosuję się do warunków wyzwania.
— I rzeczesz to, panie, wobec ludzi tu obecnych? — podjął szybko Horace, na co Deparnieux skrzywił się z irytacją, nie udając już ani szacunku, ani sympatii wobec tych spierających się o słówka kauzyperdów.
— Tak — warknął. — Pewnie chcesz, żebym powtórzył, więc powiadam: wobec moich podwładnych zapewniam, że przyjmę wyzwanie.
Horace ostentacyjnie odetchnął z ulgą.
— W takim razie — stwierdził, wysuwając zza pasa jedną ze swych rękawic — wyzwanie może paść. Pojedynek odbędzie się za tydzień.
— Zgoda — odparł Deparnieux.
— …na trawą porośniętej przestrzeni przed Zamkiem Montsombre…
— Zgoda — ta odpowiedź padła w pół słowa. — …na oczach twych poddanych, panie, oraz innych mieszkańców zamku…
— Zgoda!
— …i będzie to walka na śmierć i życie — tu Horace zawahał się przez ułamek chwili, jednak Halt, na którego spoglądał, skinął nieznacznie głową, by dodać mu odwagi.
Tymczasem na ustach wielmoży pojawił się znów jadowity, wilczy uśmiech.
— Ależ zgoda — teraz przytaknął niemal z rozkoszą. — Kończ już, chłopcze, nim narobisz ze strachu w pieluchę.
Horace przekrzywił głowę na bok i po raz pierwszy podczas tej wieczerzy poczuł się naprawdę pewnie.
— Cóż za wszawa gnida z ciebie, Deparnieux — rzekł, z rozkoszą cedząc słowa, a czarny rycerz przechylił się bliżej ku niemu nad stołem, wysuwając brodę i nastawiając policzek na rytualne uderzenie rękawicy, które miało sprawić, iż rzecz cała stanie się nieodwołalną.
— Strach cię obleciał, smarkaczu? — zaszydził i w tej samej chwili skrzywił się, gdy rękawica plasnęła go w twarz.
Nie skrzywił się z bólu lecz z zaskoczenia. Stojący przed nim po drugiej stronie stołu chłopak ani drgnął, natomiast ten brodacz o posępnym obliczu, ten łucznik, zerwał się na nogi z szybkością, która nie pozostawiła Deparnieux czasu na jakikolwiek unik, i trzasnął go w twarz rękawicą, którą trzymał pod stołem.
— W takim razie ja także wyzywam cię, Deparnieux — oświadczył zwiadowca.
A czarny rycerz przez krótką chwilę poczuł chwytający go za serce lęk, bowiem w tak pozbawionych zwykle wyrazu oczach tego człowieka ujrzał niepokojący błysk satysfakcji.
Rozdział 33
Plama słonecznego światła wpadającego przez okienko do chaty spoczęła na twarzy Evanlyn, która zdrzemnęła się na krzesełku; dziewczyna poczuła ciepło i uśmiechnęła się przez sen. Na zewnątrz wciąż zalegała gruba warstwa śniegu, lecz teraz na niebie nie było ani jednej chmurki.
W półśnie rozkoszowała się grzejącym jej twarz światłem. Przez zamknięte powieki oglądała kojącą jasną czerwień.
A potem, nagle, coś przesłoniło światło. Otwarła oczy.
Przed nią stał Will, w postawie, do której zdążyła ostatnimi czasy przywyknąć. Ze złożonymi dłońmi, spoglądał na nią ciemnobrązowymi oczami, w których kiedyś było tyle życia, a teraz tylko pokorna, rozpaczliwa prośba. Czekał cierpliwie, aż się całkiem obudzi. Uśmiechnęła się do niego smutno. — Dobrze — powiedziała.
Coś na kształt uśmiechu pojawiło się na jego ustach i może nawet w ciemnych oczach. Znów poczuła przypływ nadziei, która narastała w niej przez ostatnie dni. Stopniowo, lecz w widoczny sposób, Will się zmieniał. Z początku, gdy odwlekała chwilę, w której podawała mu narkotyk, zdarzały mu się takie same napady drgawek, jak wówczas, w drodze, a kończyły się dopiero wtedy, gdy otrzymywał następną porcję suchych liści złowieszczego ziela.
W miarę jak dawki zmniejszały się i otrzymywał je coraz rzadziej, zaczęła mieć nadzieję, że z czasem jednak przyjdzie do siebie. Ataki konwulsji odeszły w zapomnienie. Chyba nie chodziło już teraz o potrzebę organizmu, dla którego kolejna porcja cieplaka okazywała się niezbędna, by żyć. Liczył się bardziej nawyk umysłu, uzależnionego od trującej substancji, tylko że obecnie przejawiało się to w pokornym, niemal dziecinnym błaganiu.
Will znajdował się teraz w takim stanie, że dopiero po trzech dniach bez cieplaka przychodził i po prostu stawał przed nią, prosząc — a ponieważ resztę czasu spędzał w odrętwieniu, nieobecny, nie mogła mieć wątpliwości, czego prośba dotyczy. W odpowiedzi dostarczała mu kolejnej dawki suchych liści z płóciennego woreczka. Nie chciała nawet myśleć, co się stanie, gdy skończy się zapas narkotyku. Trwał swoisty wyścig, w którym szło o to, czy zapas ziela skończy się wcześniej, niż minie jego złowrogi wpływ na Willa. Nie wiedziała, co by się stało, gdyby do tego doszło. Niewątpliwie czekałyby ich trudne chwile. Prawdopodobnie powróciłyby te upiorne ataki drgawek.
Być może — zastanawiała się — trzeba będzie przejść także i przez to. Póki jednak w impregnowanym woreczku znajdowało się jeszcze nieco ziela, nie potrafiła patrzeć na to rozpaczliwe cierpienie, bezsilny, dojmujący głód. Jeśli nie uda się inaczej, czas na odmowę przyjdzie dopiero wtedy, gdy zapas trucizny się skończy.
— Zaczekaj tu — poleciła, wstając. Ruszyła ku drzwiom, obejrzała się za siebie. Znów wydało jej się, że widzi w jego oczach coś na kształt zadowolenia. To coś zabłysło i prawie natychmiast zgasło, ale aby nieco się pocieszyć, Evanlyn postanowiła uwierzyć, że naprawdę dostrzegła w oczach Willa jakiś wyraz życia, że nie było to tylko złudzenie.