Выбрать главу

Zapas ziela przechowywała w stajni za obluzowaną deską jednej ze ścian. Z początku zamierzała ukryć sakiewkę pod stosem bierwion, potem zdała sobie sprawę, że Will, wybierając się po kolejne drwa do kominka, może na nią natrafić. Wolała nawet nie myśleć o tym, co się stanie, gdy chłopak znajdzie cały zapas trucizny.

Prawdę mówiąc, nie miała pojęcia, co może się zdarzyć, jeśli zażyje jej nazbyt wiele.

Zastanawiała się, czy w swym otępieniu nie pojął jednak faktu, iż zawsze przed tym, jak otrzymywał swoją porcję, wychodziła z chatki i wracała z liśćmi; czy był w stanie dopatrzyć się związku między przyczyną a skutkiem i czy w jakiś mroczny sposób nie doszedł do wniosku, że zioło kryje się gdzieś na zewnątrz. Nie wiedziała tego, lecz na wszelki wypadek strzegła się pilnie, sprawdzając, czy nie idzie aby za nią, gdy udawała się do skrytki po ów woreczek z zawartością tak cenną i złowrogą zarazem.

Obejrzała się, ale nic nie wskazywało, by Will okazywał jakiekolwiek zainteresowanie, dokąd udaje się Evanlyn. Wyglądało na to, że nauczony doświadczeniem, zadowalał się pewnością, iż wkrótce powróci — ona, Evanlyn — z kolejną dostawą upragnionych ziół. Chyba mało go obchodziło — albo i wcale — skąd je brała. Przypuszczalnie było mu to najzupełniej obojętne dopóty, dopóki dostawał, czego chciał.

Kucyk powitał ją przyjaznym parsknięciem. Poklepała go po szyi.

Odsypała minimalną ilość suchych liści na dłoń, po czym zawinęła starannie resztę i umieściła ją z powrotem w kryjówce. Znów odwróciła się szybko za siebie, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nikt jej nie obserwuje. Ale nie, jeśli nie liczyć uważnego wzroku kucyka, który spoglądał na nią wielkimi, wodnistymi oczyma.

— Tylko ani słowa — rzekła do konika przyciszonym głosem. Co dziwne, właśnie w tej chwili zwierzak kiwnął łbem, zupełnie jakby w odpowiedzi na jej słowa. Evanlyn zamarła na krótką chwilę, bo odniosła wrażenie, jakby konik usłyszał ją i zrozumiał, co ma na myśli.

Wetknęła woreczek w zagłębienie ściany i zasłoniła je deską. Pochyliła się, by zgarnąć nieco ziemi, którą wtarła w ścianę, aby zamaskować kryjówkę.

Na jej widok Will uśmiechnął się i przez moment zdawało się, że ją rozpoznał. Rozpoznał ją i pewnie przypomni sobie zaraz, jak wiele przeżyli razem — tak przecież niedawno, zaledwie kilka miesięcy wcześniej, choć teraz tamte zdarzenia wydawały jej się zamierzchłą przeszłością. W następnej chwili uświadomiła sobie, że wzrok chłopca wbity jest w jej zamkniętą dłoń. Uśmiechał się do tego przeklętego zielska, nie do niej.

Ale jednak się uśmiechał, a to już było coś — pomyślała.

Wyciągnęła przed siebie zaciśniętą pięść, a on podszedł ku niej i nadstawił obie ręce. Przesypała do nich rozdrobnione szarozielone liście, przyglądając się jego twarzy, gdy z zafascynowaniem wpatrywał się w drobinkę narkotyku. Nieświadomie przesunął językiem po ustach w oczekiwaniu. Gdy dostał już całą porcję — oraz kiedy pozwoliła mu starannie oczyścić swoją dłoń z najdrobniejszych nawet resztek zioła — spojrzał na nią i znów się uśmiechnął.

Tym razem z pewnością do niej, co do tego nie miała wątpliwości.

— Dobre! — oznajmił, po czym jego wzrok powędrował w dół, kierując się na maleńką kupkę suszonego ziela piętrzącą się na jego dłoni. Odwrócił się od niej, pochylił i jednocześnie podniósł dłoń do ust.

Nadzieja w sercu Evanlyn ożyła ze zwiększoną mocą. Will odezwał się do niej po raz pierwszy, odkąd opuścili Hallasholm.

Nie było tego wiele. Zaledwie jedno słowo. Jednak to już naprawdę było coś! W każdym razie dobry początek. Uśmiechnęła się, raczej do swoich myśli niż do niego, bo chłopak już skrył się w kącie chaty, instynktownie i niczym zaszczute zwierzę kryjąc się, gdy zażywał narkotyk — jakby się obawiał, że ktoś mu go zechce odebrać.

— Witaj pośród żywych, Willu — rzekła cicho. Jednak odpowiedziało jej tylko milczenie. Ziele cieplaka znów wzięło Willa w swe posiadanie.

Rozdział 34

Horace uniósł się w strzemionach, gdy Kicker rozpędził się do pełnego galopu. Chłopak dzierżył oni jesionową tykę opartą poziomo o łęk siodła, prostopadle do kierunku jazdy. Przed nim, pośrodku pola rozciągającego się przed bramą zamku, stała nieruchoma postać: Halt napiął łuk, aż pierzasty bełt strzały dotknął lekko kącika jego ust.

Horace ponaglił konia do jeszcze szybszego biegu; rzucił okiem w prawą stronę, aby upewnić się, że umocowany na końcu drągu hełm nadal znajduje się we właściwej pozycji naprzeciwko Halta, a potem spojrzał znów w stronę zwiadowcy, którego postać pośród traw wydawała się dziwnie nikła i drobna.

Ujrzał pierwszą strzałę, która jakby wytrysnęła z łuku, niewiarygodnie szybko przecinając powietrze, po czym ruchem niemal zbyt prędkim, by mogło zarejestrować go ludzkie oko, Halt wystrzelił kolejny pocisk.

Trafiły prawie w tej samej chwili, Horace poczuł następujące jedno po drugim uderzenia, których impet przeniósł się po drewnianym drągu — i dwie strzały wbiły się w szyszak. Dzieliło je może pół sekundy.

Ściągnął wodze Kickera, by zwolnić do truchtu, nim zatrzymał się przed zwiadowcą, który stał z łukiem opartym o ziemię i czekał cierpliwie, by przyjrzeć się z bliska, jaki rezultat udało mu się osiągnąć. Horace zniżył umocowany na kiju hełm, by znalazł się na wysokości głowy Halta. Nie do wiary, ale obie strzały przeszły przez szczelinę przyłbicy i wbiły się w słomę, którą Halt upchał ciasno wnętrze hełmu — aby nie uszkodzić ostrych grotów strzał.

Gdy Halt wziął hełm w ręce, Horace przerzucił nogę przez łęk siodła i zsunął się na ziemię. Szpakowaty zwiadowca skinął głową, rzuciwszy okiem na stary szyszak i stwierdził:

— Nieźle. Całkiem nieźle.

Horace wypuścił wodze z ręki, pozwalając Kickerowi paść się swobodnie wśród wysokiej, gęstej trawy porastającej pole turniejowe. Postępowanie Halta zastanawiało go i budziło w nim niemały niepokój.

Gdy wyzwanie zostało rzucone i przyjęte, Deparnieux zgodził się oddać im broń. Halt twierdził, że nie wystrzelił już od tygodni ani jednej strzały i musi poćwiczyć przed walką. Deparnieux, który ćwiczył rycerskie umiejętności codziennie, nie dopatrzył się w tym żądaniu niczego niezwykłego. Odzyskali więc broń, choć podczas ćwiczeń obaj Aralueńczycy przebywali pod stałym nadzorem kilku uzbrojonych w kusze strażników.

Przez ostatnie trzy dni ćwiczenia Halta wyglądały zawsze tak samo: Horace galopował przez pole z hełmem zatkniętym na drągu, a Halt wypuszczał z łuku strzały, mierząc w otwory na oczy. Za każdym razem co najmniej jedna strzała trafiała w cel. Najczęściej jednak oba groty uderzały dokładnie w sam środek wąskich szczelin.

Owszem, ale Horace tego właśnie po Halcie oczekiwał, bowiem biegłość zwiadowcy w strzelaniu z łuku była wprost legendarna. Rzecz w tym, że Halt nie potrzebował dodatkowych ćwiczeń, zwłaszcza że zdradzał w ten sposób swoją taktykę przeciwnikowi.

— Patrzy? — spytał półgłosem Halt, jakby czytał w myślach Horace’a. Zwiadowca stał plecami do zamku, więc nie mógł widzieć, ale Horace, poruszając tylko oczami i nie odwracając głowy, dostrzegł czarną sylwetkę na jednym z licznych tarasów zamku; Deparnieux przyglądał się im, oparty o balustradę — co czynił za każdym razem, gdy wychodzili, by ćwiczyć.

— Tak — rzekł Horace. — Patrzy na nas. Czy słusznie postępujemy, ćwicząc na jego oczach? Przecież w ten sposób zdradzasz się ze swymi umiejętnościami.