Na ustach zwiadowcy pojawił się jakby ulotny cień uśmiechu.
— Być może niesłusznie — przyznał. — Jednak gdziekolwiek byśmy ćwiczyli, z pewnością wylazłby ze skóry, żeby móc się temu przyglądać, nieprawdaż?
— Owszem — zgodził się niechętnie Horace — ale tobie chyba niepotrzebne są ćwiczenia…
Halt potrząsnął z ubolewaniem głową.
— Słowa godne młokosa, mój drogi Horace. Ćwiczenia jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziły — i pamiętaj o tym, gdy powrócimy do Zamku Redmont — pouczył go.
Przygnębiony Horace przyglądał się, jak Halt wyciąga jedną, a potem drugą strzałę z otworów hełmu, sprawdza ich groty, a następnie umieszcza w kołczanie.
— Jeszcze jedna rzecz… — zaczął, a Halt przerwał chłopakowi:
— Wiem, wiem — stwierdził. — Znów nie dają ci spokoju te jakże szlachetne i cenne rycerskie obyczaje, czy nie tak?
Horace musiał przytaknąć. Ów spór powracał już nieraz i trwał właściwie od dnia, w którym Halt cisnął Deparnieux w twarz rękawicę, wyzywając go na pojedynek.
W pierwszej chwili wielmoża był wściekły, zaraz potem oburzył się, iż ktoś nikczemnego rodu śmie sobie wyobrażać, że on, Deparnieux, zechce stanąć z nim do walki.
— Jestem pasowanym rycerzem, szlachetnie urodzonym! Nie będzie mnie wyzywał pierwszy lepszy dzikus z lasu!
Na te słowa twarz zwiadowcy przybrała groźny wyraz. Jego głos, ściszony i niski, zabrzmiał niczym gniewny pomruk. Mówił na tyle cicho, że i Deparnieux, i Horace odruchowo pochylili się w jego stronę, by lepiej słyszeć.
— Trzymaj język za zębami, synu ciury! Masz do czynienia z członkiem hibernijskiej rodziny panującej, z szóstą osobą w państwie po królu! Wywodzę się z rodu uszlachconego w czasach, gdy twoi przodkowie wybierali psom żarcie z misek!
Słowa te wypowiadał z wyraźnym hiberniańskim akcentem. Horace zdumiał się, bo nawet mu przez myśl nie przyszło, że Halt jest potomkiem królewskiego rodu. Deparnieux także nie posiadał się ze zdumienia. Rzecz jasna, żaden rycerz nie miał obowiązku honorować wyzwania rzuconego przez kogoś urodzonego niżej od niego. Jednak skoro szpakowaty łucznik twierdził, iż wywodzi się z rodu panującego w Hibernii, sprawy przedstawiały się całkiem inaczej. Wyzwanie należało potraktować jak najpoważniej i z należytym szacunkiem. Deparnieux nie mógł go zignorować, zwłaszcza że rzucone zostało w obecności jego podwładnych. Odrzucenie takiego wyzwania okryłoby go wręcz hańbą.
Przyjął je więc; walka miała się odbyć za tydzień, licząc od tamtego dnia.
Nieco później, gdy znaleźli się w swych komnatach, Horace wyraził zdumienie i zaskoczenie faktem, że Halt wywodzi się od tak znamienitych przodków.
— Nie wiedziałem, że jesteś potomkiem królewskiego rodu — stwierdził.
Halt parsknął pogardliwie.
— Bo nie jestem — odparł. — Ale nasz przyjaciel o tym nie wie i nie może udowodnić, że tak nie jest. Tym samym musi przyjąć moje wyzwanie.
To właśnie uchybienie wobec nader surowych zasad kodeksu rycerskiego stało się kością niezgody. Przez osiemnaście miesięcy spędzonych w Szkole Rycerskiej, dzień w dzień wbijano Horace’owi do głowy, iż honorowe zasady obowiązują zawsze i bez wyjątków. Owe prawa czy raczej konwencje nakładały na rycerzy rozliczne obowiązki i choć dawały im zarazem ogromne przywileje, trzeba było na nie zasłużyć. Rycerz musiał żyć i postępować zgodnie ze ściśle określoną regułą, a jeśli było trzeba, umrzeć za nią.
Do najważniejszych zasad należały reguły określające prawa honorowe związane z pojedynkiem. Otóż prawo do uczestnictwa w takowym przysługiwało tylko pasowanemu rycerzowi. Tak więc Horace, choć na rycerza się szkolił, takiego prawa właściwie jeszcze nie posiadał i zgodnie z rycerskim obyczajem, jeśli stosować by go co do joty, nie mógł rzucić wyzwania Deparnieux. Haltowi zaś z całą pewnością nie wolno było tego uczynić. Lekceważący stosunek zwiadowcy wobec reguł, które Horace traktował jak świętość, oburzał chłopca, a w każdym razie budził jego moralny sprzeciw.
— Posłuchaj — rzekł Halt, przyjaznym gestem obejmując go za ramię — rycerskie obyczaje to rzecz piękna, nie przeczę. Jednak sens mają tylko wtedy, gdy są przestrzegane przez obie strony.
— Ale… — zaczął Horace, lecz Halt mu przerwał:
— Deparnieux posługiwał się tymi zasadami, by rabować i zabijać, Bóg raczy wiedzieć, od ilu już lat. Uznaje te prawa, które mu odpowiadają, pozostałe bezkarnie lekceważy. Sam mogłeś się o tym przekonać.
Horace skrzywił się.
— Wiem, Halt. Tylko że uczono mnie…
Halt znów mu przerwał, choć nie podniósł głosu.
— Uczyli cię tego ludzie naprawdę szlachetni, ludzie stosujący rycerskie zasady na co dzień, żyjący zgodnie z kodeksem rycerza. Zapewniam cię, że nie znam szlachetniejszych ludzi niż sir Rodney albo baron Arald. Obaj są ucieleśnieniem rycerskości, wszystkiego, co w niej piękne i słuszne.
Umilkł, patrząc w oczy zmieszanego chłopaka. Co do tego Horace nie mógł nie przyznać zwiadowcy racji; zarówno sir Rodney jak i baron wydawali mu się niedościgłymi wzorami. Zorientowawszy się, że jego słowa trafiły Horace’owi do przekonania, Halt mówił dalej:
— Rzecz w tym, że tchórzliwemu złodziejowi i mordercy — takiemu jak Deparnieux — nie mogą przysługiwać te same prawa. Okłamałem go bez żadnych skrupułów, bowiem dzięki temu mogę z nim walczyć — i pokonać go, przy odrobinie szczęścia.
O ile zwiadowca w ten sposób nieco uspokoił moralne wątpliwości Horace’a, to w żaden sposób nie wyjaśnił drugiej kwestii niedającej chłopcu spokoju. Horace wciąż nie mógł pojąć, czemu tak zazwyczaj roztropny Halt ujawnia swemu przeciwnikowi taktykę, jaką zamierza posłużyć się podczas walki — od której dzielił go już tylko jeden dzień.
— Jak możesz sądzić, że go pokonasz, skoro on dokładnie wie, jakie są twoje zamiary? — spytał, kręcąc głową.
Halt wzruszył na to ramionami i odpowiedział z kamienną twarzą:
— Może szczęście mi dopisze.
Rozdział 35
Evanlyn trzymała niezdarnie w ręce myśliwski łuk. Omal nie upuściła na śnieg strzały, którą próbowała założyć na cięciwę, nie tracąc jednocześnie z oczu małego zwierzątka, niespiesznie przemierzającego rozciągającą się przed nią leśną polanę.
Syknęła ze złości, a królik natychmiast przysiadł na tylnych łapach, nastawiając uszu, zaalarmowany nieznanym sobie dźwiękiem. Węszył nerwowo ruchliwym nosem, próbując wyczuć, czy w powietrzu nie ma jakiegoś zwiastującego niebezpieczeństwo zapachu.
Evanlyn zamarła w bezruchu, czekając, aż stworzenie się uspokoi. Po chwili królik uznał, że nic mu nie zagraża i znów zaczął grzebać przednimi łapkami w śniegu, by dostać się do przysypanej nim trawy. Przyglądała się przez chwilę, wstrzymując oddech, jak królik zabrał się do posiłku, a potem, tym razem uważniej, nałożyła strzałę na cięciwę, tuż pod jej zgrubieniem wykonanym przez twórcę łuku.
W tym miejscu rzemieślnik owinął wielokrotnie wokół cięciwy cienką nić, dzięki czemu strzała utrzymywała się w miejscu i nie trzeba było przytrzymywać jej palcami. Pocisk osadzony był przez to solidnie, a zarazem lekko, tak że w momencie zwolnienia cięciwy strzała bez przeszkód szybowała ku zadanemu celowi.
Uniosła łuk i zaczęła go napinać prawą ręką. Wiedziała, że nie robi tego prawidłowo. Oglądała w swoim życiu wystarczająco wielu łuczników, by mieć pewność, iż strzelać z łuku powinno się zupełnie inaczej. Zorientowała się jednak, że przyglądanie się wyćwiczonemu łucznikowi, a naśladowanie jego ruchów to zupełnie co innego. Pamiętała, jak Will nakładał strzałę i naciągał cięciwę jednym płynnym i wyćwiczonym ruchem, na pozór bez żadnego wysiłku. Widziała w myślach ten ruch, ale absolutnie nie była w stanie go odtworzyć. Trzymała więc łuk w pozycji pionowej lewą ręką, zaś palcem wskazującym i kciukiem obejmowała bełt strzały, usiłując napiąć cięciwę siłą tylko ramienia oraz palców.