Tego dnia nie odezwały się trąby ani werble, gdy Deparnieux kłusował na swym czarnym rumaku. To nie był czas na ceremonie. Dla czarnego rycerza trwał zwykły dzień pracy. Przybłęda zagroził jego pozycji, toteż należało rozprawić się z nim przykładnie, aby dać wszem i wobec do zrozumienia, kto tu rządzi.
Publiczność dopisała, bo stawili się niemal wszyscy wojownicy Deparnieux i większość zamkowej służby, aby przyglądać się walce. Uśmiechnął się zjadliwie na myśl, jak wielu z nich przybyło w nadziei, iż ujrzą jego klęskę.
O tak, więcej niż wielu — pomyślał. Jednak czekało ich nieuchronne rozczarowanie. W końcu jednak odniesie jakiś pożytek z łucznika, niech wszyscy zobaczą, jak ich pan i władca rozprawia się z zarozumiałym włóczęgą.
O wilku mowa — właśnie ujrzał Halta. Łucznik nadjeżdżał z drugiej strony na tym swoim beczułkowatym, śmiesznym, karłowatym koniu. Nie miał na sobie zbroi, tylko nabijany ćwiekami skórzany kaftan, który nie mógł zapewnić żadnej ochrony przed kopią i mieczem Deparnieux. No i oczywiście, jak zawsze, ten plamisty zielono — szary płaszcz.
Jego młody towarzysz podążał za nim. Przywdział kolczugę, hełm zawiesił u łęku siodła. Przypasał też miecz i dzierżył w dłoni okrągły puklerz przyozdobiony liściem dębu.
Ha, ciekawe — pomyślał Deparnieux. — Najwyraźniej na wypadek przegranej Halta — która była nieunikniona — ten młokos zamierza pomścić przyjaciela. Tym lepiej — rzekł do siebie czarny rycerz. Śmierć jednego włóczęgi będzie doskonałą nauczką dla podwładnych i sąsiadów, śmierć dwóch intruzów w ciągu jednego dnia przyniesie nauczkę podwójną. Bądź co bądź, tak właśnie cała ta nudna historia się zaczęła — miał przecież wyzwać owego dębowego rycerza, aby pokazać wszystkim, kto rządzi w okolicy.
Zatrzymał konia, sprawdzając uchwyt na drzewcu kopii, aby upewnić się, że trzymają odpowiednio. Po drugiej stronie łąki jego przeciwnik wciąż jechał naprzód, powoli i statecznie. Wydawał się komicznie mały wobec rosłego młodzieńca na wysokim koniu, jadącego tuż za nim.
— Mam nadzieję, że wiesz, na co się porywasz — rzekł Horace, starając się nie poruszać ustami, na wypadek gdyby Deparnieux ich obserwował — co też z pewnością czynił. Halt odwrócił się i na jego kamiennej twarzy pojawiło się coś, co przypominało uśmiech.
— Ja też mam taką nadzieję — odparł pogodnie. Zauważył, że Horace po raz kolejny sprawdził, na ile płynnie jego miecz wysuwa się z pochwy. Odkąd wyruszyli, zdążył to uczynić już kilka razy. — Bądź spokojny — dodał.
Horace zapomniał o środkach ostrożności, nie przejmując się już, czy Deparnieux go widzi.
— Spokojny? — powtórzył z niedowierzaniem. — Ruszasz do boju z zakutym w stal rycerzem, mając do dyspozycji tylko łuk. I mówisz mi, żebym był spokojny?
— Mam też jeszcze jedną czy dwie strzały — poprawił go dobrodusznie Halt, a Horace potrząsnął głową, bardzo niezadowolony.
— No cóż… mogę tylko mieć nadzieję, że wiesz, co robisz — stwierdził. Teraz Halt z pewnością się do niego uśmiechnął, choć trwało to tylko ułamek chwili.
— Wspominałeś już o tym — zauważył, a następnie spiął Abelarda kolanami; konik zatrzymał się, nastawiając uszu, gotów na dalsze rozkazy.
Oczy Halta skupiły się na chwilę na odległej postaci w czarnej zbroi, potem zaś zwiadowca przełożył prawą nogę przez łęk siodła i zeskoczył na ziemię.
— Zabierz go w bezpieczne miejsce — polecił Horace’owi, który schylił się i ujął wodze konika. Abelard zastrzygł uszami i popatrzył pytająco na swojego pana. — Idź — nakazał mu Halt półgłosem, toteż konik pozwolił się odprowadzić.
Halt rzucił jeszcze okiem na młodzieńca. Horace całą swą postawą wyrażał najgłębszą troskę.
— Horace? — zawołał, a chłopak zatrzymał konia i odwrócił się. — Bądź spokojny. Ja naprawdę wiem, co robię.
Horace zdołał zmusić się do bladego uśmiechu.
— Skoro tak twierdzisz — rzekł.
W trakcie tej krótkiej wymiany zdań Halt wybrał starannie trzy strzały z dwóch tuzinów, które miał w kołczanie i wsunął je, grotami do dołu, za cholewę prawego buta. Horace dostrzegł, co czyni zwiadowca, i zdziwił się — Halt nie musiał mieć przecież strzał pod ręką, bo potrafił sięgnąć do kołczana po następną, a także wycelować ją i wystrzelić w ułamku sekundy.
Nie zdążył jednak o to zapytać. Deparnieux odezwał się donośnym głosem z przeciwległego krańca łąki:
— Panie Halt — dosłyszał Horace wyraźnie — czy jesteś gotów?
Halt uniósł tylko w odpowiedzi rękę, nie racząc się odezwać. Horace’owi wydał się mały i bezbronny, gdy tak stał pośrodku skoszonej łąki, naprzeciw rosłego rycerza w czerni, dosiadającego potężnego rumaka…
— A więc niech zwycięży lepszy! — zawołał szyderczo Deparnieux, a tym razem Halt odezwał się:
— Owszem, zamierzam zwyciężyć.
Deparnieux spiął ostrogami wierzchowca i ruszył naprzód, przyspieszając aż do galopu.
— Zabierz go w bezpieczne miejsce — polecił Horace’owi, który schylił się i ujął wodze konika. Abelard zastrzygł uszami i popatrzył pytająco na swojego pana. — Idź — nakazał mu Halt półgłosem, toteż konik pozwolił się odprowadzić.
Halt rzucił jeszcze okiem na młodzieńca. Horace całą swą postawą wyrażał najgłębszą troskę.
— Horace? — zawołał, a chłopak zatrzymał konia i odwrócił się. — Bądź spokojny. Ja naprawdę wiem, co robię.
Horace zdołał zmusić się do bladego uśmiechu.
— Skoro tak twierdzisz — rzekł.
W trakcie tej krótkiej wymiany zdań Halt wybrał starannie trzy strzały z dwóch tuzinów, które miał w kołczanie i wsunął je, grotami do dołu, za cholewę prawego buta. Horace dostrzegł, co czyni zwiadowca, i zdziwił się — Halt nie musiał mieć przecież strzał pod ręką, bo potrafił sięgnąć do kołczana po następną, a także wycelować ją i wystrzelić w ułamku sekundy.
Nie zdążył jednak o to zapytać. Deparnieux odezwał się donośnym głosem z przeciwległego krańca łąki:
— Panie Halt — dosłyszał Horace wyraźnie — czy jesteś gotów?
Halt uniósł tylko w odpowiedzi rękę, nie racząc się odezwać. Horace’owi wydał się mały i bezbronny, gdy tak stał pośrodku skoszonej łąki, naprzeciw rosłego rycerza w czerni, dosiadającego potężnego rumaka…
— A więc niech zwycięży lepszy! — zawołał szyderczo Deparnieux, a tym razem Halt odezwał się:
— Owszem, zamierzam zwyciężyć.
Deparnieux spiął ostrogami wierzchowca i ruszył naprzód, przyspieszając aż do galopu, zbliżając się z niesamowitą szybkością, wymierzona prosto w szparę hełmu, przez którą patrzył. Niosła ze sobą natychmiastowe zapomnienie i śmierć.
Lecz choć strzała mknęła prędko, Deparnieux był jeszcze szybszy. Błyskawicznym ruchem uniósł tarczę pod takim kątem, by ją odbić. Poczuł uderzenie, usłyszał zgrzyt stali o stal, gdy grot zdarł długie pasmo czarnej, lśniącej emalii, a potem strzała ze świstem upadła na bok.
Jednak teraz tarcza zasłaniała mu przeciwnika, więc musiał ją opuścić.
Piekło i szatani! A więc taki był plan Halta: wystrzelił drugą strzałę jeszcze wtedy, gdy tarcza wciąż była uniesiona! Tylko koci refleks ocalił Deparnieux, który jakimś cudem zdążył powtórnie unieść tarczę, by odbić i drugi zdradziecki pocisk. Jak to możliwe, żeby strzelać tak szybko? — przemknęło mu przez myśl, a potem zaklął znów, bo zdał sobie sprawę, że właśnie minął łucznika, który najspokojniej w świecie zszedł mu z drogi.