Deparnieux zwolnił i wierzchowiec zatoczył szeroki łuk. Rycerz nie zamierzał ryzykować, że rumak odniesie jakąś kontuzję, gdy będzie próbował zawrócić zbyt gwałtownie. Nie ma pośpiechu…
W tej samej chwili poczuł ostry ból w lewym ramieniu. Odwrócił się odruchowo, a choć zamknięta zasłona przyłbicy ograniczała jego pole widzenia, zorientował się, że gdy przejeżdżał obok Halta, ten wypuścił kolejną strzałę, trafiając bezbłędnie między blachy jego zbroi.
Miejsce to osłaniała kolczuga, która mocno osłabiła uderzenie strzały. Jednak piekielnie ostry grot zdołał przebić się i sięgnąć ciała. Rana była bolesna, lecz powierzchowna — uświadomił sobie, poruszając pospiesznie ramieniem, by upewnić się, że nie zostały uszkodzone ważniejsze mięśnie lub ścięgna. Gdyby się okazało, że starcie zapowiada się na dłużej, ręka mogłaby zesztywnieć i stracić zdolność utrzymywania tarczy.
Jednak rana okazała się uciążliwa, ale niegroźna. Uciążliwa w bolesny sposób — stwierdził cierpko. Czując krew spływającą pod pachę, Deparnieux przysiągł sobie, że Halt zapłaci mu za to. Najwyższą cenę.
Czarny rycerz doszedł bowiem do wniosku, że rozszyfrował już plan Halta. Przeciwnik zamierzał zmusić go, by własną tarczą sam się oślepiał podczas natarcia i korzystać z tego, by w ostatniej chwili schodzić z linii ataku.
Tyle że rycerz nie zamierzał drugi raz powtórzyć wcześniejszego błędu. Zamiast gwałtownego natarcia i ciosu kopią, dość mu będzie podjechać w zwykłym, niespiesznym tempie. Nie miał przecież do czynienia z drugim odzianym w zbroję rycerzem dosiadającym konia. Jego przeciwnik występował pieszo, bez zbroi, więc Deparnieux nie potrzebował takiej szybkości i siły, jak podczas normalnego pojedynku.
Gdy tylko podjął decyzję, odrzucił długą i nieporęczną kopię na ziemię, potem sięgnął do ramienia i złamał drzewce wbitej strzały, ciskając je w ślad za kopią.
Następnie, dobywszy długiego miecza, ruszył truchtem w stronę, gdzie stał oczekujący go Halt.
Zbliżał się tak, by mieć Halta po swej lewej stronie i móc osłaniać się tarczą od strzał. Miecz zataczał swobodnie kręgi w jego prawej dłoni; rozkoszował się znajomym ciężarem broni, która nigdy go nie zawiodła, a także jej doskonałym wyważeniem.
Przyglądający się walce Horace czuł, jak serce łomocze w jego piersi. Bo teraz spotkanie mogło się zakończyć tylko w jeden sposób. Skoro Deparnieux zrezygnował z szarży galopem i zdecydował się na taktykę wolniejszą, lecz precyzyjniejszą, Halt znalazł się w poważnych opałach. Horace wiedział, że dziewięciu na dziesięciu rycerzy dalej nacierałoby z pasją, dając się ponieść złości z powodu chytrej taktyki Halta, i pragnęłoby tym bardziej zgnieść go i zmiażdżyć, wykorzystując przewagę prędkości oraz masy. Tymczasem Deparnieux, jak się okazało, od razu zorientował się, że to do niczego nie prowadzi i natychmiast zdał sobie sprawę, w jaki sposób obrócić wniwecz największą przewagę Halta.
Czarny rycerz znajdował się w odległości czterdziestu metrów od niskiej postaci i zbliżał się do niej nadal. Jak przedtem, łuk uniósł się i strzała już mknęła ku niemu. Zręcznie, niemal pogardliwie, Deparnieux machnął tarczą, odbijając strzałę. Usłyszał, jak grot trafia w tarczę i natychmiast ją opuścił. Dostrzegł kolejny pocisk wymierzony już w jego głowę. Łucznik właśnie go wypuścił, więc Deparnieux powtórnie uniósł tarczę.
Nie zauważył jednak pewnego istotnego szczegółu.
Była to jedna z trzech strzał, które Halt zatknął uprzednio za cholewę swojego buta. Ta różniła się nieco od pozostałych, opatrzona znacznie cięższym grotem z hartowanej stali. W przeciwieństwie do większości strzał znajdujących się w kołczanie Halta, jej grot nie miał liściastego kształtu. Przypominał raczej prosty szpikulec z umieszczonymi wokół czterema ostrogami, dzięki którym ostrze nie odbijało się od blachy i mogło przejść na wylot.
Był to specjalny grot przeznaczony do przebijania zbroi; Halt poznał jego sekret już wiele lat wcześniej, nauczywszy się tej sztuczki od groźnych konnych łuczników ze wschodnich stepów.
Gdy Deparnieux uniósł tarczę, nie mógł dostrzec, że strzała zmierza nieco innym torem. Świsnęła tuż pod krawędzią jego tarczy i wbiła się w sam środek napierśnika, grzęznąc aż do połowy swej długości.
Deparnieux usłyszał ją. Głuche uderzenie metalu o metal — raczej dudnienie niż brzęk. Nie wiedział, co to takiego. A potem poczuł rozdzierające kłucie, potworny ból rozchodzący się od piersi na całe ciało. Oczy zaszły mu mgłą. Ciało zaczęło sztywnieć. Znikająca świadomość podpowiadała mu, że oto on — słynny kawaler Deparnieux, niezwyciężony rycerz — przegrał…
Gdy zwalił się z hukiem na ziemię, już nie żył.
Halt opuścił łuk. Przygotowaną zawczasu wydobytą zza cholewy drugą strzałę odłożył do kołczanu.
Pan na Zamku Montsombre leżał bez ruchu. Zdumieni gapie spoglądali w milczeniu. Nie wiedzieli, jak się zachować. Nikt z nich nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy. Służący, kucharze i stajenni cieszyli się w głębi serc, ale starali się tego nie okazywać. Deparnieux nigdy nie był przez nich lubiany, raczej nienawidzili go, gdyż szczodrze szafował surowymi karami — za najbłahsze przewiny albo i całkiem bez powodu. Jakże jednak mogli się spodziewać, że brodaty cudzoziemiec okaże się lepszy od ich pana i zabije go? Wszyscy byli teraz przekonani, że rozprawił się z nim, by przejąć władzę nad Montsombre. Takie rzeczy były w Gallii na porządku dziennym, a doświadczenie nauczyło ich, że nowy pan nie oznacza polepszenia losu. Przecież kilka lat wcześniej Deparnieux zwyciężył poprzedniego tyrana. O ile więc radowali się, widząc, że bezlitosny, bestialski satrapa poniósł sromotną klęskę, o tyle nie oczekiwali zbyt wiele po jego następcy.
Co do zbrojnych, którzy służyli pod rozkazami Deparnieux, sprawa wyglądała nieco inaczej. Czuli się nieco bliżej związani z zabitym, choć przesadą byłoby określić te uczucia słowami takimi jak wierność czy lojalność. Poprowadził ich jednak ku wielu zwycięstwom, dzięki którym zdobyli niemało łupów, toteż trzech z nich ruszyło teraz w stronę Halta z prawicami na rękojeściach mieczy.
Widząc to, Horace spiął ostrogami Kickera i znalazł się między napastnikami, a okrytym szarym płaszczem łucznikiem. Świsnęła stal, gdy dobył miecza, w którym zalśnił odblask popołudniowego słońca. Żołnierze zatrzymali się. Słyszeli niemało o Horace’em, Rycerzu Dębowego Liścia i żaden z nich nie czuł się na tyle wytrawnym fechtmistrzem, by się z nim zmierzyć. Potrafili walić na oślep w zamęcie bitewnym, natomiast tam, gdzie liczyła się technika szermierki, finty, zasłony i wypady… czuli się mocno niepewnie.
— Przyprowadź konia — zawołał Halt do Horace’a. Zdziwiony chłopak spojrzał w jego stronę. Halt stał w tym samym miejscu, w lekkim rozkroku, bokiem do zbliżających się żołnierzy. Znów na cięciwę jego łuku nałożona była strzała, choć łuk wciąż trzymał opuszczony.
— Co takiego? — spytał Horace, nie rozumiejąc. Zwiadowca ruchem głowy wskazał mu rumaka wielmoży, który przestępował z nogi na nogę, niepewnie potrząsając łbem.
— Przyprowadź konia, należy teraz do mnie — powtórzył, więc Horace podjechał na Kickerze z wolna do miejsca, w którym mógł się pochylić i sięgnąć po wodze wierzchowca czarnego rycerza. Aby to uczynić, musiał z powrotem schować miecz do pochwy, toteż spoglądał z ukosa ku trzem zbrojnym — oraz tuzinom innych, którzy stali za nimi, lecz wciąż nie opowiedzieli się po niczyjej stronie.