— Kapitanie! — krzyknął donośnie Halt.
Zwalisty mężczyzna w półpancerzu postąpił krok naprzód. Halt przyglądał mu się przez chwilę, po czym zapytał:
— Twoje imię?
Kapitan rozejrzał się niepewnie. Wiedział, że zazwyczaj zwycięzca takiego pojedynku po prostu zajmuje miejsce swojego poprzednika, spodziewał się więc, że życie na Montsombre toczyć się będzie mniej więcej tak samo jak dotąd. Zdarzało się jednak całkiem często, że nowy pan usuwał ze swych stanowisk lub po prostu zabijał dowódców poprzednika. Zerknął ostrożnie na łuk w rękach cudzoziemca, ale uznał, że nie ma powodu ani sensu, by ukrywać swą tożsamość. Inni i tak zaraz wskazaliby go, licząc, iż da im to szansę na zyskanie lukratywnej pozycji. Odezwał się więc:
— Nazywam się Filemon, panie — oznajmił.
Halt wpił w niego zimny wzrok; na chwilę zapanowało milczenie.
— Podejdź tu, Filemonie — rozkazał Halt, po czym odłożył strzałę do kołczanu i zarzucił łuk na lewe ramię. Gest ten oznaczał, że kapitan nie ma się czego obawiać, choć jednocześnie Filemon zdawał sobie przecież sprawę, że gdy tylko Halt zechce, w mgnieniu oka zsunie śmiercionośną broń z ramienia i naszpikuje go strzałami, nim on zdąży uczynić choćby krok. Podchodził więc ostrożnie, spięty, niepewny.
Gdy znalazł się już w takiej odległości, że mogli swobodnie rozmawiać, Halt przemówił:
— Nie zamierzam pozostać tu dłużej, niż to będzie konieczne — oznajmił spokojnym głosem. — Wkrótce przełęcze Teutonii wiodące do Skandii staną się przejezdne. Wówczas wraz z moim towarzyszem wyruszymy w drogę.
Przerwał, a Filemon zmarszczył czoło, próbując zrozumieć jego słowa.
— Pragniecie, panie, byśmy wam towarzyszyli? — spytał w końcu. — Mamy wyruszyć z wami?
Halt potrząsnął głową.
— Nie życzę sobie już kiedykolwiek was oglądać — stwierdził stanowczo. — Nie chcę niczego z tego zamku, nie chcę niczego od jego mieszkańców. Zabieram tylko konia Deparnieux, bo należy mi się, jako zwycięzcy pojedynku. Co do reszty, wszystko jest twoje: zamek, jego wyposażenie, skarby, ziemie. Co chcesz — o ile zdołasz obronić te dobra przed swymi przyjaciółmi. Jeśli tylko zechcesz.
Filemon z niedowierzaniem potrząsnął głową. Nie wierzył własnemu szczęściu! Cudzoziemiec wybierał się w dalszą drogę, a jemu zostawił cały zamek i władzę nad przynależnymi mu posiadłościami… Jemu, zwykłemu kapitanowi straży. Gwizdnął cicho. Będzie mógł zająć miejsce Deparnieux. Będzie panem całą gębą, mając do swej dyspozycji zamek, zbrojnych i sługi!
— Pod dwoma warunkami — przerwał jego rozmyślania Halt. — Natychmiast wypuścicie wszystkich zamkniętych w klatkach. Co do reszty sług i niewolników oraz poddanych, daję im swobodę wyboru. Mogą zostać lub odejść. Nie będą ci podlegli w żaden sposób. Uwalniam ich.
Kapitanowi zrzedła mina, a jego krzaczaste brwi uniosły się. Otworzył usta, by się sprzeciwić, ale coś w spojrzeniu Halta nie pozwoliło mu wykrztusić ani słowa. Było to spojrzenie zimne, zdecydowane i przerażająco spokojne.
— Propozycję tę przedstawiam tobie, ale oczywiście mogę przedłożyć ją twojemu następcy — dodał. — Wybór należy do ciebie. Jeśli nie zgadzasz się z moją decyzją, postanawiał będzie ten, kto zajmie twe miejsce, kiedy cię zabiję.
Na dźwięk słów zwiadowcy Filemon zdał sobie sprawę, że Halt swą groźbę wprowadzi w czyn bez wahania. Albo on, albo ten młody rycerz łatwo sobie z nim poradzą.
Cóż miał czynić? Z jednej strony klejnoty, złoto, wielki zamek i zbrojni na każde skinienie, którzy pójdą za nim, gdyż zdoła im zapłacić. Co prawda może zabraknąć sług…
Skoro jednak alternatywą była śmierć, tu i teraz?
— Tak, panie. Oczywiście, panie — rzekł z zaciśniętym gardłem. — Zgadzam się, panie.
Bądź co bądź, jak uzmysłowił sobie Filemon, większość służących oraz niewolników i tak nie ma dokąd pójść. Istniała spora szansa, że większość z nich zostanie w Chateau Montsombre, ufając, iż przecież nie może być już dużo gorzej niż było, a kto wie, może będzie odrobinę lepiej?
Halt powoli skinął głową.
— Tak, myślałem, że się zgodzisz.
Rozdział 37
Evanlyn pracowała w najwyższym skupieniu. Koniuszek języka przytknęła do górnej wargi, zmarszczyła lekko brwi — starając się przyciąć do odpowiedniego kształtu skrawek miękkiej bydlęcej skóry.
Nie mogła sobie pozwolić na popełnienie błędu. Miała tylko jeden taki kawałek, znalazła go w stajennej przybudówce. Był miękki, cienki i giętki. W przybudówce znalazła też rozmaite inne fragmenty uprzęży, ale wyschnięte i sztywne. Tylko ten jeden, jedyny skrawek nadawał się do tego, co postanowiła zrobić.
Evanlyn sporządzała procę.
Po jakimś czasie zrezygnowała z prób wyuczenia się łucznictwa. Doszła do wniosku, że prędzej oboje umrą z głodu, niż zdoła opanować tę sztukę na tyle, by trafić choćby w ścianę domu. Westchnęła. Wychowano ją na królewnę, a nie na łuczniczkę. Potrafiła więc szyć i haftować, docenić dobre wino lub podjąć szlachetnie urodzonych gości. Potrafiła dyrygować służbą oraz umiała całymi godzinami siedzieć wyprostowana i udawać, że słucha uważnie każdego słowa podczas najnudniejszych dworskich ceremonii.
Wszystkie te umiejętności były bardzo przydatne — swego czasu. Jednak w obecnej sytuacji nie zdawały się na nic. Żałowała, że nie poświęciła choćby paru godzin na naukę podstaw łucznictwa. Choć z niechęcią, musiała przyznać, że sama nie jest w stanie tej umiejętności opanować.
Natomiast proca to całkiem co innego. Gdy była małą dziewczynką, sporządziła, wraz z dwoma kuzynami, proce, a potem włóczyli się po lasach wokół Zamku Araluen, ciskając z nich kamieniami w najrozmaitsze cele.
O ile pamiętała, była w tym całkiem niezła.
Gdy ukończyła dziesiąty rok życia, ku jej niemałej irytacji, ojciec oznajmił, że czas już, by jego córka przestała włóczyć się z chłopakami, a zamiast tego zaczęła zachowywać się jak dama. Skończyły się więc wędrówki po lesie i zabawa procą. Rozpoczęły się hafty i koronki.
Miała jednak nadzieję, że zdoła sobie przypomnieć to i owo z dziecięcych czasów i że gdy trochę poćwiczy, dawne umiejętności powrócą.
Uśmiechnęła się lekko, wspominając stare, dobre czasy na Zamku Araluen. Jakże teraz odległe się wydawały! Ostatnio oddawała się zgoła innym zajęciom. Nauczyła się, jak to jest, gdy trzeba ciągnąć za sobą konia przez śnieg sięgający do pasa, spać na gołej ziemi i kąpać się o wiele rzadziej, niż to przyjęte w eleganckim towarzystwie — oraz, jeśli szczęście dopisze, zabijać, patroszyć i gotować upolowaną przez siebie zwierzynę.
To ostatnie jednak wyłącznie pod warunkiem, że uda jej się zrobić tę przeklętą procę jak należy. Wyciętym kawałkiem skóry owinęła spory okrągły kamień, naciągając go tak, aby utworzyła się miseczka. Powtarzała tę czynność kilkakrotnie, wgniatając kamień w skórę. Od wysiłku zaczęły boleć ją ręce. O ile dobrze pamiętała, w dzieciństwie tę część pracy wykonywali za nią służący.
— Niewielki ze mnie pożytek — westchnęła do siebie.
W gruncie rzeczy była niesprawiedliwa wobec siebie samej. Bo przecież dysponowała niemałym zasobem odwagi, determinacji i lojalności, a także pomysłowości.