Jak na kogoś, kto od dziecka przyzwyczajony został do królewskich warunków, nieźle sobie radziła. Może nie zawsze wpadała na najlepsze rozwiązanie problemu, ale jednak w końcu dawała sobie radę. Nie poddawała się — nigdy. Jej zdecydowanie i umiejętność dostosowywania się do okoliczności świadczyły, że w przyszłości będzie doskonałą władczynią — o ile oczywiście zdoła kiedykolwiek dotrzeć z powrotem do Araluenu.
Usłyszała za sobą jakiś hałas; odwróciła się. Serce jej się ścisnęło, gdy ujrzała, że Will stoi przy niej. W jego oczach widniała pustka, twarz pozbawiona była wyrazu. Przez jedną straszną chwilę sądziła, że będzie domagał się kolejnej dawki zioła i wystraszyła się na dobre. Ostatnią dała mu bowiem dwa tygodnie wcześniej. W woreczku nie zostało już nic. Nie miała więc pojęcia, co się stanie, gdy głód znów go chwyci w swe szpony.
Każdego dnia lękała się, że znów poprosi o zioło, a jednocześnie z każdym dniem rosła jej desperacka nadzieja, że może już więcej tego nie uczyni. Od chwili, gdy zdjął cięciwę z łuku, oczekiwała niecierpliwie jakichś innych oznak świadomości czy pamięci — lecz jak dotąd na próżno.
Wskazał palcem dzban z wodą stojący na ławce. Odetchnęła z ulgą. Nalała mu wody do kubka, a on wziął go i odszedł, wciąż zamknięty w tym odległym koszmarze odurzenia. Nie — pomyślała — nie jest jeszcze uleczony, ale przynajmniej chwila, której tak się bała, nie nadchodziła. Mogła więc dalej mieć nadzieję.
Oczy zaszły jej łzami. Otarła je i wróciła do pracy. Wcześniej z sakwy wycięła dwa długie rzemienie, które przywiązała teraz po obu stronach skórzanego skrawka. Włożyła kamień i na próbę zakręciła procą. Tak, to działo się bardzo dawno temu, lecz uczucie było jakby znajome… Ciężar kamienia był akurat odpowiedni, wgłębienie wyciśnięte w miękkiej skórze wystarczające, by nie wypadł z niego przedwcześnie. Spojrzała na Willa. Siedział skulony pod ścianą, z zamkniętymi oczyma, nieobecny. Wiedziała, że może pozostawać w takiej pozycji całymi godzinami.
— Nie ma co tracić czasu — stwierdziła do siebie, a do Willa zawołała: — Wybieram się na polowanie. Trochę to potrwa.
Nazbierała kamieni i wyruszyła. Poprzednie doświadczenia z łukiem nauczyły ją, że okoliczna zwierzyna omija chatę z daleka — przynajmniej teraz, gdy ktoś w niej mieszkał. Zapewne było to wynikiem jakichś gorzkich doświadczeń z przeszłości, bowiem z pewnością nie jej żałosnych łowieckich wysiłków.
Aby wypróbować swój nowy oręż, umieściła w skórzanej miseczce kamień i zakręciła procą nad głową, aż rozległ się głuchy warkot, a następnie wypuściła pocisk w kierunku pobliskich pni drzew.
Z początku szło jej dość kiepsko — pociski osiągały co prawda odpowiednią prędkość, znacznie gorzej było z celnością. Jednak z czasem dawna wprawa zaczęła powracać. Coraz częściej kamienie trafiały w cel.
Jeszcze lepszy rezultat uzyskiwała, włożywszy do miseczki dwa kamienie i podwajając tym samym prawdopodobieństwo trafienia. W końcu uznała, że jest już gotowa; ruszyła nad strumyk, gdzie widywała króliki przychodzące do wodopoju i wygrzewające się na ciepłych kamieniach.
Szczęście jej sprzyjało. Duży, puszysty królik siedział z zamkniętymi ślepiami, poruszając nozdrzami i uszami, rozkoszując się ciepłem rozgrzanego w słońcu kamienia.
Poczuła dreszcz satysfakcji, gdy włożyła do miseczki procy dwa spore kamienie i zakręciła nią. Wibrujący dźwięk narastał w miarę, jak obracała nią coraz szybciej; oczy królika otworzyły się. Odgłos jednak nie skojarzył mu się z niebezpieczeństwem, więc nie uciekł. Evanlyn zobaczyła, jak otwiera ślepia, ale powstrzymała pokusę, by wystrzelić od razu. Zakręciła procą jeszcze dwu czy trzykrotnie i dopiero wówczas wypuściła jeden jej koniec, a pociski poszybowały w kierunku celu.
Być może miała szczęście początkującego, ale oba kamienie trafiły nieszczęsnego królika z całą siłą impetu nadanego im przez wirującą procę. Większy z nich złamał zwierzakowi tylną łapkę, toteż gdy próbował uciec, miotał się tylko bezsilnie w śniegu. Triumfująca Evanlyn przebiegła przez polankę, pochwyciła stworzenie i ukręciła mu łepek, aby skrócić jego cierpienia.
Świeże mięso będzie mile widzianym dodatkiem do ich jednostajnej diety. Upojona powodzeniem, postanowiła spróbować szczęścia gdzie indziej. Bez wątpienia co dwa króliki, to nie jeden.
Poruszała się ostrożnie, powoli, a miękki śnieg pod nogami tłumił odgłos jej kroków. Gdy zbliżyła się do kolejnej polany, jeszcze zwolniła kroku. Uważała, by odgarniane przez nią gałęzie wracały na swe miejsce, nie wydając żadnego dźwięku.
Najprawdopodobniej właśnie ta ostrożność ocaliła jej życie.
Miała właśnie wyjść spośród drzew, gdy nagle jakimś szóstym zmysłem zorientowała się, że coś jest nie tak. Usłyszała coś — a może instynktownie wyczuła — coś, co nie było tu na swoim miejscu. Cofnęła się w cień, czekając, czy ów odgłos się nie powtórzy. Rzeczywiście, usłyszała go znów i tym razem rozpoznała. Stąpanie końskich kopyt w miękkim śniegu, wciąż jeszcze zaścielającym ziemię.
Poczuła suchość w ustach, serce biło jej jak oszalałe. Evanlyn zamarła w bezruchu, pamiętając nauki Willa na Skorghijl.
Na szczęście gęsto rosnące sosny zapewniały niezłą osłonę, prócz tego mocne poranne słońce rzucało głębokie cienie pomiędzy pniami. Poczuła zimny dreszcz na plecach. Poruszała tylko oczyma, spoglądając na prawo i lewo, próbując coś dostrzec. Po chwili usłyszała wyraźniej parskający oddech konia. Teraz była już pewna, że to nie złudzenie. Nad polaną uniosły się kłęby pary, a po chwili ukazał się koń i dosiadający go jeździec.
Przez krótką chwilę ogarnęła ją bezrozumna radość, bowiem wydało jej się, że ten koń to należący do Willa Wyrwij. Mały, krępy i kudłaty, niewiele większy od kucyka. Na jego widok chciała natychmiast wyjść na słońce, lecz powstrzymała się w porę, gdy spojrzała na jeźdźca.
Ubrany był w futro, na głowie miał płaską futrzaną czapkę, łuk przerzucony przez ramię. Widziała wyraźnie twarz przybysza: ogorzałą skórę i wysokie, wystające kości policzkowe, przez co jego oczy wyglądały jak ukośne szparki. Był niewysoki i krępy, całkiem jak jego wierzchowiec, a coś w postawie tego człowieka zwiastowało niebezpieczeństwo. Odwrócił głowę, spoglądając w prawo, a Evanlyn skorzystała z tego, by cofnąć się dalej w cień. Jeździec ujechał jeszcze kilka kroków, po czym zatrzymał się na środku polany.
Wydawało się, że jego oczy przenikają na wskroś chropawy pień wielkiej sosny, za którą ukryła się teraz Evanlyn. Przez kilka przeraźliwie długich sekund miała wrażenie, że ją dostrzegł. Potem jednak piętą obszytego futrem buta dotknął boku wierzchowca, kierując go w prawo i po chwili zniknął wśród drzew. Jeszcze tylko przez chwilę w mroźnym powietrzu unosiły się kłęby pary.
Przez dobrych parę minut Evanlyn stała bez ruchu, przyciśnięta do pnia, obawiając się, że jeździec może powrócić. Potem, gdy odgłos kopyt umilkł zupełnie, pobiegła przez las do chaty.
Will spał. Budził się powoli, stopniowo docierała do jego umysłu świadomość, że siedzi na twardej drewnianej podłodze. Otworzył oczy i zmarszczył brwi. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Patrzył na wnętrze jakiegoś drewnianego domu, przez nieoszklone małe okienko wpadało do wewnątrz jaskrawe światło słońca, tworząc na podłodze jasną plamę.
Wstał niepewnie, wciąż jeszcze nie mogąc otrząsnąć się ze snu. Zastanowił się przez chwilę, dlaczego spał, siedząc na podłodze, oparty o ścianę. Przecież mógł wybrać sobie wygodniejsze miejsce, bo w pokoju stała prycza i dwa krzesła. Kiedy dźwignął się na nogi, coś upadło ze stukotem — coś, co leżało na jego kolanach. Spojrzał: był to mały myśliwski łuk. Podniósł go, zaciekawiony. Nic specjalnego. Nadaje się do polowania na drobną zwierzynę i prawie do niczego innego — pomyślał machinalnie. A gdzie podział się jego własny łuk? Nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek miał do czynienia z tą tutaj zabawką.