Lord Anthony ze Spaax, który od piętnastu lat pełnił obowiązki szambelana na dworze Duncana, stał obok tronu, kilka stopni niżej. Spojrzał znacząco na króla i odkaszlnął przepraszająco, by przykuć uwagę monarchy.
Niebieskie oczy Duncana zwróciły się ku niemu, brwi władcy uniosły się w niewypowiedzianym pytaniu. Kanclerz skłonił się.
— Już czas, wasza wysokość — rzekł półgłosem. Lord Anthony, niski oraz otyły, nie miał w sobie nic z wojownika. Nie umiał zresztą posługiwać się bronią, toteż jego niećwiczone mięśnie zwiotczały. Był natomiast wyjątkowo zręcznym administratorem i zarządcą; to głównie dzięki niemu królestwo Araluenu kwitło, opływając w dobrobyt.
Duncan był królem sprawiedliwym i lubianym przez swych poddanych. Nie oznaczało to jednak słabości, przeciwnie: jako władca dbał o to, by obowiązujące w jego państwie prawa nie pozostawały martwą literą.
Stąd też brał się ponury nastrój i zły humor, jaki miał tego dnia król Duncan. Otóż dzisiaj będzie musiał wydać surowy wyrok na człowieka, który był jego przyjacielem i wiernym sługą. Mało tego, Duncan zawdzięczał mu właściwie wszystko, bowiem człowiek ten w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci dwukrotnie ocalił Araluen przed mroczną grozą klęski z rąk szaleńca.
Lord Anthony poruszył się niespokojnie. Duncan dostrzegł to i uniósł dłoń w geście przyzwolenia.
— No cóż — rzekł — miejmy to już za sobą. Anthony zwrócił się ku sali. Wówczas zgromadzeni spojrzeli wyczekująco na drzwi. Uniósł długą hebanową laskę okutą stalą, symbol urzędu szambelana, i uderzył nią dwukrotnie o marmurowe płyty. Odgłos poniósł się echem przez salę jako sygnał dla ludzi czekających przed zamkniętymi drzwiami.
Po krótkiej chwili wrota otwarły się na oścież. Stało się to niemal bezgłośnie, bowiem wrota wyważone były doskonale, a zawiasy starannie naoliwione. Następnie do wnętrza sali ceremonialnym krokiem wkroczyła grupka mężczyzn, którzy zatrzymali się u stóp szerokich schodów, prowadzących na szczyt podium, gdzie wznosił się tron.
Weszło ich tylko czterech. Trzej odziani byli w kolczugi, kaftany i hełmy straży królewskiej. Czwarty był niskiego wzrostu, okryty szaro — zielonym płaszczem. Nie miał nakrycia głowy, toteż dobrze było widać jego szpakowate włosy, potargane i źle przystrzyżone. Kroczył pomiędzy dwoma strażnikami, trzeci szedł tuż za nim. Na twarzy więźnia widniała zaschnięta krew, miał też paskudnie podbite i opuchnięte lewe oko.
— Halt? — odezwał się król. — Nic ci nie jest?
Halt uniósł głowę, ich spojrzenia spotkały się. Przez krótką chwilę Duncan odniósł wrażenie, że w oczach zwiadowcy dostrzega bezbrzeżny smutek. Jednak już w następnej chwili ciemne spojrzenie Halta wyrażało tylko determinację, może nawet z lekką domieszką kpiny.
— Miewam się tak dobrze, jak tylko to możliwe w obecnej sytuacji, wasza wysokość — odparł sucho. Lord Anthony zareagował tak, jakby ukąsiła go osa.
— Trzymaj język za zębami, więźniu! — krzyknął.
Na te słowa kapral stojący za Haltem zamierzył się, by więźnia uderzyć. Nim jednak zdążył to uczynić, Duncan na wpół uniósł się z tronu.
— Dosyć tego! — jego głos zagrzmiał potężnie w niemal pustej sali.
Kapral opuścił dłoń, trochę zawstydzony. Duncan zdawał sobie sprawę, że ta scena nikomu nie sprawiała przyjemności. Halt był osobistością powszechnie znaną i szanowaną w całym królestwie. Zawahał się, wiedząc, co musi teraz zrobić, ale nie mając po temu najmniejszej ochoty.
— Czy mam odczytać akt oskarżenia, wasza wysokość? — spytał lord Anthony. W zasadzie to Duncan powinien mu tę czynność nakazać. Król machnął tylko ręką w niechętnym przyzwoleniu.
— Tak, tak. Skoro to nieodzowne — mruknął. Anthony popatrzył na monarchę z wyrzutem.
No tak — zdał sobie sprawę Duncan — oczywiście. Dla niego to też przykry obowiązek. Król wzruszył ramionami.
— Wybacz, lordzie Anthony. Odczytaj, proszę, akt oskarżenia.
Anthony odkaszlnął, zakłopotany. Źle się stało, że król zaniedbał formalnej procedury. Jednak dla szambelana o wiele bardziej krępujące było to, że władca go przeprosił.
— Więzień Halt, należący do królewskiego Korpusu Zwiadowców, z królewskiego mianowania noszący odznakę Srebrnego Liścia Dębu, dopuścił się obrazy majestatu, poddając w wątpliwość należne mu przez urodzenie prawa oraz prawowitość tegoż urodzenia, wasza wysokość — oznajmił.
Ktoś spośród wąskiego grona oficjalnych świadków pozwolił sobie na ciche, ledwo dosłyszalne westchnienie. Duncan spojrzał w tamtą stronę, zastanawiając się, kto to mógł być. Zapewne baron Arald, władca Zamku Redmont i suweren lenna, w którym służył Halt. A może Crowley, dowódca Korpusu Zwiadowców. Ci dwaj byli najdawniejszymi przyjaciółmi Halta.
— Przypominam waszej wysokości — odezwał się ostrożnie Anthony — że takie wypowiedzi stanowią pogwałcenie złożonej przez więźnia przysięgi wierności i tym samym tworzą podstawę do oskarżenia o zdradę stanu.
Duncan spoglądał bezradnie na swego szambelana. Gdy chodziło o to przestępstwo, regulacje prawa były jednoznaczne i przewidywały tylko dwa rodzaje kary.
— Doprawdy, lordzie Anthony — rzekł — kilka słów rzuconych w gniewie to przecież jeszcze nie zdrada.
Kanclerz czuł się coraz niezręczniej. Szczerze mówiąc liczył, że król nie będzie próbował na niego wpłynąć w tym względzie.
— Wasza wysokość, jest to pogwałcenie przysięgi. Nie idzie tu o same słowa, lecz o fakt, iż więzień złamał powyższą, wypowiadając je publicznie. W tej materii przepisy prawa są nieugięte.
Spojrzał na Halta i rozłożył ręce, jakby pokazując, że nic więcej w tej sprawie nie jest w stanie uczynić.
Pokiereszowane oblicze zwiadowcy rozjaśniło się półuśmiechem.
— Co więcej, lord Anthony złamałby swoją przysięgę, nie powiadamiając o tym władcy — zauważył Halt.
Tym razem Anthony nie nakazał mu milczenia. Mógł tylko przytaknąć, bowiem Halt miał rację. W niczym nie umniejszało to jednak faktu, że swoimi niewybaczalnymi pijackimi wybrykami postawił wszystkich w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji.
Duncan chciał się odezwać, zawahał się jednak, by zacząć znów:
— Z pewnością zaszło tu nieporozumienie, prawda? — zasugerował w nadziei, że zwiadowca znajdzie jakiś sposób, żeby zaprzeczyć oskarżeniom.
Ten jednak odpowiedział spokojnie:
— Nie mam nic do powiedzenia na swoją obronę, wasza wysokość. W rzeczy samej, słyszano mnie, jak mówiłem… no, dość nieprzyjemne rzeczy o waszej wysokości.
W tym właśnie cały problem: Halt wygłaszał obraźliwe stwierdzenia publicznie, w obecności co najmniej sześciu świadków. Jako człowiek i jako przyjaciel Duncan mógł mu je wybaczyć, co też z pewnością już zrobił. Jednak jako władca miał obowiązek strzec godności swojego urzędu.
— Ale… dlaczego, Halt? Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego zrobiłeś to — nam wszystkim?
Zwiadowca odwrócił wzrok i spuścił głowę. Mruknął pod nosem coś, czego Duncan nie zrozumiał.
— Co rzeczesz? — spytał, wciąż jeszcze łudząc się, że znajdzie jakieś wyjście ze ślepego zaułka, w którym się znalazł.
— Za dużo gorzałki, wasza wysokość — odpowiedział głośniej Halt. A potem dodał jeszcze z ponurym uśmiechem: — Nigdy nie miałem dobrej głowy do trunków. Może należałoby dodać też oskarżenie o pijaństwo, kanclerzu Anthony?