ROZDZIAŁ VI
uposmelikfarigi ikemespèyilanè. uposmelikyilanè ikemespènèyil. eleiensi topaa abalesso.
Fargi kładzie się spać i pewnego ranka budzi się jako Yilanè. Od jaja czasu zasypiająca Yilanè budzi się zawsze jako Yilanè.
Vaintè z wielką ciekawością przyglądała się potworowi. Aż do tej chwili Ikhalmenets był dla niej jedynie nazwą. Ikhalmenetsem otoczonym-morzem; niemal zawsze wyrażano to w ten sposób i teraz zrozumiała dlaczego. Miasto wyrosło wzdłuż łuku naturalnego portu, podstawy jego istnienia. Wszystkie pozostałe wyspy archipelagu były skaliste i puste. Tylko ta stanowiła wyjątek. Ikhalmenets leżał na brzegu, u podnóża wysokiej góry, która zatrzymywała wilgotne wiatry, schładzała je, tak iż wznosząc się tworzyły chmury, przynosząc śnieg i deszcz. Śnieg bielił wierzchołek góry, a deszcz spływał po jej zboczach, trafiając kanałami do miasta.
W Ikhalmenets było więcej morza aniżeli lądu. Wzdłuż brzegu tkwiły uruketo, a między nimi mniejsze łodzie rybackie mocno obładowane zdobyczą. Erafnaiś wydawała rozkazy kierujące uruketo przez cały ten ruch do stanowiska na nabrzeżu. Vaintè stała z boku, gdy z płetwy wyszły załogantki, by zacumować wielkie stworzenie.
— Wszyscy mają pozostać na pokładzie — nakazała Erafnaiś, przygotowując się do zejścia na ląd. Usłyszawszy to, Vaintè zapytała, starannie unikając wyrażenia niechęci:
— Czy twój rozkaz, dowodząca, odnosi się i do mnie? Erafnaiś zastygła bez ruchu w namyśle, potem odpowiedziała:
— Nie chcę, by po mieście rozniosły się dzikie plotki o tym, co się zdarzyło w Alpèasaku. Pomówię wpierw z eistaą i wysłucham jej poleceń. A ty — nie mogę ci rozkazywać, Vaintè. Mogę cię jedynie prosić, byś…
— Prośba jest zbyteczna bliska-zniewagi, dowodząca.
— Nigdy tego nie chciałam!
— Rozumiem, dlatego nie czuję urazy. Vaintè nie plotkuje w ambesed.
Z tyłu rozległo się sapanie Akotolp wspinającej się na płetwę. Szło jej to ciężko, bo ciągnęła za sobą protestującego Esettę. Wyraziła wobec Erafnais szacunek-prośbę.
— Trzeba, bym uwolniła się od tego. Posłyszałam waszą rozmowę, przyjmij więc me zapewneinie, iż gdy będę w mieście, nikt nie dowie się ode mnie o zniszczeniu Alpèasaku.
— Moim obowiązkiem będzie ci pomóc — powiedziała Vaintè. — Samiec pójdzie między nami do hanalè. To spowoduje najmniejsze zamieszanie-zainteresowanie fargi.
— Jestem dłużniczką Vaintè — powiedziała Aktolp z radością-wdzięcznością. — Rzadko widuje się pojedynczego samca. Nie chcę wywołać zgorszenia.
Erafnais odwróciła się plecami, przestała o tym myśleć. Wieści i tak szybko się rozniosą. Członkinie załogi rwą się do plotek. Przedtem musi odnaleźć Lanefenuu, eistaę Ikhalmenetsu, by powiadomić ją o wszystkim, co wie, o wszystkim, co widziała. Późniejsze kłopoty spadną na eistaę, a nie na nią, pragnęła się od nich uwolnić.
Gdy Akotolp schodziła powoli na brzeg, Vaintè czekała na nią na nierównym nabrzeżu, otwierając szeroko nozdrza na dobiegające zapachy miasta, niemal zapomniane podczas rejsu. Ostry zapach ryb, ciepłe oddechy fargi, słabo wyczuwalna woń zgnilizny poszycia, wszystko na tle bujnego aromatu rosnącego miasta. Niespodziewana radość z osiągnięcia lądu przepełniała ją całą.
— Prawdziwe uczucie, Vaintè, podzielam je — powiedziała Akotolp, gdy podeszła do niej, rozglądając się dokoła. Trzymany mocno za rękę Esetta również był wszystkiego ciekaw, lecz cofnął się w nagłym przerażeniu, gdy Vaintè chwyciła go za ramię. Ta reakcja ucieszyła Vaintè i jeszcze mocniej zacisnęła kciuki. Szli w ten sposób ku głównej alei prowadzącej do Ikhalmenetsu. Fargi odwracały się ku nim z rozszerzonymi ciekawością oczami, przyłączały się i szły z tyłu. Vaintè przyjrzała się im jednym, zwróconym w tył okiem i poprosiła o uwagę:
— Jeśli jest wśród was jakaś o doskonałej-mowie i znajomości-miasta, niech wystąpi.
Nastąpiło zamieszanie, te, które były z przodu, cofały się w obawie. Odsunęła je starsza fargi.
— Od niskiej do wyższych od niej w towarzystwie samca. Mam pewną znajomość i chętnie pomogę.
— Czy wiesz, gdzie jest hanalè?
— Jego położenie jest mi znane.
— Prowadź.
Fargi, dumna z powierzonego jej zadania, wyszła szybko na przód i cała grupa ruszyła aleją. Zwisały nad nią wielkie konary, zapewniając osłonę przed słońcem, choć przy zimnym wietrze północnym było ono pożądane. Trzymając się słonecznej strony, doszli do wielkiej budowli z zamkniętymi drzwiami. Stały przed nimi dwie fargi, noszące na znak swej pozycji zasuszone, zakonserwowane hèsotsany.
— Wezwijcie esekasak, kierującą tu wszystkim — nakazała Vaintè. Strażniczki wierciły się zmieszane, aż Vaintè sucho uściśliła rozkaz:
— Tamta pójdzie, ta zostanie na straży.
Esekasak okazała brak-wiedzy o przybyciu i chęć-słuchania, gdy tylko zobaczyła, że czekają. Vaintè zwróciła się do niej, wyrażając każdym ruchem ciała żądanie posłuszeństwa i szacunku.
— Tu masz nowego samca, będziesz go lojalnie strzegła. Przyprowadziłyśmy go tobie do wejścia.
Wewnątrz, za zamkniętymi ciężkimi drzwiami, nikt nie mógł ich podsłuchać.
— Oto co trzeba zrobić — powiedziała Vaintè. — To Esetta, właśnie przebył ocean w drodze z odległego miasta. Jest zmęczony i potrzebuje wypoczynku. Wymaga równż odosobnienia-bez-terminu, póki wasza eistaą nie rozkaże inaczej. Będziesz przynosiła mu jedzenie, tylko z tobą może rozmawiać. Gdyby cię pytano, kto wydał ci te polecenia, powiesz, że pochodzą od Vaintè. Zrozumiałaś?
— Wielka Vaintè, która przebyła ocean, to eistaą odległego miasta — dodała Akotolp, pokornie i dumnie. Umyślnie mówiła w czasie teraźniejszym, by słuchaczka myślała, że nic się nie zmieniło. Vaintè doceniła zręczną pomoc.
— Jak rozkazała Vaintè, tak i będzie — odparła natychmiast esekasak, wyrażając prośbę o zezwolenie na odejście, i zaraz po przejęciu Esetty zabrała go z sobą. Samiec dobrze wiedział, że nie powinien okazywać odczuwanych pod wpływem ostatnich wydarzeń nienawiści i strachu. Oczekiwał pełengo ciepła bezpieczeństwa hanalè, wyraził radość-z-przybycia — na pewno szczerą.
Na zewnątrz nadal czekała na nie mała grupa fargi; nie umykała ich uwagi żadna nowość, czekały cierpliwie w miejscu ostatniego ciekawego wydarzenia. Z boku stała starsza fargi, która je tu przyprowadziła. Gdy Vaintè zaczęła się rozglądać, wyraziła pełne szacunku posłuszeństwo. Przywołana podeszła.
— Twe imię?
— Melikelè. Czy wolno niskiej poznać imię wysokiej mówiącej?
— To Vaintè — powiedziała Akotolp, nie omieszkając dodać wszystkich możliwych oznak najwyższego poważania.
— Chcesz chodzić ze mną, Melikelè ? — spytała Vaintè.
— Dokąd poprowadzisz; jestem twą fargi.
— Najpierw do miejsca posiłków. Potem chcę bliżej poznać miasto.
Akotolp widziała już przywódczość Vaintè, teraz doznała jej na nowo. W tym mieście, zajmującym wynurzoną z morza skałę, w którym nigdy przedtem nie stanęła jej stopa, wydawała rozkazy natychmiast spełniane. Wspomniała o jedzeniu, to świetny pomysł. Na tą myśl Akotolp głośno kłapnęła szczękami.
Melikelè wiodła ich z powrotem w dół zbocza ku brzegowi, potem wzdłuż niego do pomieszczenia przy plaży. Nie była to normalna pora posiłku i otwarta przestrzeń pod przezroczystą osłoną była pusta. Pod ścianami stały zbiorniki, z których podległe fargi wyciągały wielkie ryby, rozcinały je struno-nożami, patroszły i czyściły, a otrzymane płaty wkładały do roztworów enzymu.