Lanefenuu usiłowała dostrzec w słowach czy postawie Vaintè jakiekolwiek oznaki słabości czy wątpliwości, ale z jej przemówienia biła tylko pewność.
— Czy to wykonalne, Vaintè? — spytała.
— Wykonalne.
— Czy gdy zimne wiatry dojdą do Ikhalmenetsu, miasto będzie mogło przenieść się na Gendasi*?
— Czeka tam na nie ciepła ziemia. Zabierzesz tam Ikhalmenets, Lanefenuu, bo widzę, że masz siłę. Proszę tylko, bym mogła ci pomagać. Gdy się tam znajdziemy, poproszę jedynie o pozwolenie zabijania ustuzou, które nas prześladują. Chcę ci służyć.
Vaintè i Ukhereb odwróciły się dyskretnie, gdy Lanefenuu zapadła w bezruch głębokiego zamyślenia. Każda jednak patrzyła do tyłu jednym okiem, gotowa na ruchy eistai. Trwało to długo, bo Lanefenuu miała wiele do rozważenia. Chmury rozproszyły się, słońce wędrowało po niebie, a one tkwiły nieruchomo niby kamienne rzeźby, jak to potrafią tylko Yilanè.
Gdy Lanefenuu poruszyła się wreszcie, odwróciły się do niej, czekając z uwagą.
— Musi zostać podjęta decyzja. Jest to jednak zbyt poważna sprawa, aby podjąć ją natychmiast. Ukhereb musi najpierw powiedzieć mi o tym, czego dowiedziała się od uczonych z północy. Vaintè musi mi powiedzieć o tej drugiej sprawie, której nie można omawiać publicznie. Czy wiąże się ona z ciepłym Gendasi*?
— Pośrednio, lecz ma istotne znaczenie.
— Chodź więc do mnie, byśmy porozmawiały.
Lanefenuu szła powoli, przygniatała ją waga decyzji, jaką będzie musiała podjąć. Jej komora sypialna była mała i ciemna, przypominała bardziej wnętrze uruketo niż pokój w mieście. Światło dawały paski fosforencji, a okrągły, przezroczysty otwór w ścianie sprytnie imitował pejzaż morski. Lanefenuu sięgnęła po wodo-owoc, opróżniła go do połowy i opadła na ławę wypoczynkową. Na gości czekały dwie inne ławy, jedna pod ścianą, druga w pobliżu wejścia. Lanefenuu wskazała Vaintè, by zajęła tę przy wejściu.
— Mów — rozkazała Lanefenuu.
— Powiem. Powiem o Córach Śmierci. Czy słyszałaś o nich?
Głębokie westchnienie Lanefenuu świadczyło nie o obawach, ale o nie dającej zadowolenia wiedzy. — Wiem o nich. Erafnais mi powiedziała. Byłam pewna, że to one stanowiły pozostałe pasażerki. Są więc teraz na wolności, mogą roznosić w ciepłym Yebéisku truciznę swych myśli. Co sądzisz o tych stworzeniach?
To proste pytanie wyzwoliło w Vaintè hamowane dotąd uczucie nienawiści, które rozlało się szeroko. Nie mogła go powstrzymać ani opanować. Wykręcała ciało i kończyny w sposób wyrażający wstręt i obrzydzenie, wydawała jedynie nieartykułowane dźwięki, zgrzytając przy tym zębami z niepowstrzymaną siłą. Minęło wiele czasu, zanim zapanowała nad swym ciałem; dopiero gdy znów było spokojne i nieruchome zdecydowała się coś powiedzieć.
— Trudno mi wyrazić w rozsądny sposób nienawiść wobec tych stworzeń. Wstydzę się za ten pokaz niepohamowanej wściekłości, ale to przez nie znalazłam się tutaj. Przybyłam, by opowiedzieć ci o ich zboczeniach, zapytać, czy dotarły już do otoczonego-morzem Ikhalmenetsu ze swym jadem-umysłu.
— Dotarły — i nie dotarły. — Lanefenuu siedziała sztywno, w jej słowach było coś więcej aniżeli tylko sugestia rozkładu i śmierci — Dawno temu dowiedziałam się o nich. Postanowiłam, że ich choroba nie dotknie nas. Ikhalmenets nie bez powodu nazywa się otoczony-morzem, bo nasze młode tu się rodzą i tu pozostają, nie przybywają do nas żadne fargi z innych miast. Jedyną naszą więzią z resztą świata jest uruketo. Dowiaduję się natychmiast o wszystkich, które nim przybywają. Przypływały tu Córy Śmierci i wracały, nie dotykając nawet stopą lądu. Można tak robić z nie mającymi pozycji.
— Ale Yilanè idą, gdzie chcą — powiedziała zdziwiona Vaintè, bo wolność podróży była dlań tak oczywista jak powietrze, którym oddychała, woda, w której pływała; nie potrafiła sobie wyobrazić, że może być inaczej.
— To prawda — powiedziała Lanefenuu z wielkim trudem, bo jakieś silne emocje krępowały jej ruchy. — Gdy zobaczyłam cię po raz pierwszy, Vaintè, poznałam, że myślisz jak ja, kroczysz tą samą ścieżką. Twe słowa potwierdziły to wrażenie. Widzę wspólną przyszłość, dlatego powiem ci teraz coś, o czym nikt nie wie. Tak, do otoczonego-morzem Ikhalmenetsu przybywają Yilanè, wśród nich mówiące dobrze o Córach Śmierci. Wszystkie, które podejrzewam o podburzanie, każę przyprowadzać do tej komory. Tu mają okazję przedstawić mi swoje poglądy.
Lanefenuu umilkła na dłużej, jakby wpatrywała się w głąb swych myśli, w przeszłość, przypominała sobie znane tylko jej, dawno minione wydarzenia.
— Z tymi, które zdecydowane były rozpowiadać o tym zgorszeniu pomimo mych próśb o opuszczenie Ikhalmenetsu, z tymi i tylko z tymi rozprawiałam się tutaj. Po rozmowie kazałam im siadać, tak jak tobie. Wskazywałam jednak tamtą ławę. Jeśli przyjrzysz się jej w świetle, dostrzeżesz w środku błyszczące miejsce. To żywe stworzenie mające jeden z gruczołów hèsotsanu. Czy rozumiesz, o czym mówię? One nigdy nie opuszczają tej komory, Vaintè. Czy wiesz, co to znaczy? Są tam wszystkie — wskazała na małe drzwiczki w ścianie. — Zasilają swymi ciałami korzenie miasta, zamiast niszczyć je swymi poglądami. I tak powinno być.
Gdy znaczenie słów Lanefenuu przeniknęło do umysłu Vaintè, rzuciła się do przodu w postawie najniższej wobec najwyższej i odezwała się w pełen szacunku sposób.
— Pozwól mi służyć ci, Lanefenuu, do końca mego życia. Masz moc, której mi brak, moc postępowania najsłuszniejszego, bez względu na poglądy innych, moc przeciwstawiania się odwiecznym zwyczajom dla dobra swego miasta. Będę twą fargi, będę zawsze ci służyć i wypełniać twe rozkazy.
Lanefenuu schyliła się i dotknęła lekko kciukami grzebienia Vaintè w geście oznaczającym podzielane szczęście. Gdy się odezwała, w jej głosie wyczuć można było ulgę zrzuconego brzemienia.
— Służ mi, silna Vaintè — jak ja będę służyła tobie. Sztyśmy w tym samym kierunku — wybierałyśmy jedynie różne drogi. Widzę jednak, że nasze drogi złączyły się teraz. Powędrujemy odtąd razem. Nie zwyciężą nas ani ustuzou, ani Córy Śmierci. Wszystko zmieciemy. Jutro jutra będzie jak wczoraj wczoraj — a w tym czasie zniknie wszelka pamięć o owych zagrażających nam dzisiaj stworzeniach.
ROZDZIAŁ X
Uveigil as nep, as rath at stakkiz — markiz fallar ey to marni.
Po każdym lecie, choćby najdłuższym i najgorętszym — zawsze nastąpi zima.
Do Deifoben znów przyszła zima. Tego roku deszcze były obfite, a gwiżdżący w gałęziach drzew północny wiatr gnał przed sobą zeschłe liście. Pewnego dnia Kerricka obudził bębniący w przezroczyste świetliki deszcz. Było jeszcze ciemno, ale już nie mógł zasnąć. Bladym świtem wziął hèsotsan i nakarmił go, wpychając do małego pyska resztki mięsa pozostawione specjalnie z wieczornego posiłku. Teraz niemal nie rozstawał się z bronią. Wydał surowy rozkaz, by każdy udający się poza granice miasta był uzbrojony. Nie uznawał wyjątków — nawet w stosunku do siebie. Po nakarmieniu broni wyszedł na dwór. Jak niemal codziennie szedł ścieżkami prowadzącymi między polami na północ miasta aż do ostatniego gaju, gdzie wśród liści buszował nenitesk, zgniatając je głośno w paszczy. Chwytające pnącza, posadzone przez Yilanè dla zagrodzenia dojść, nadal przecinały drogi, musiał przekraczać je ostrożnie. Usunęli jednak trujące ciernie, które przeznaczone były do zatrzymywania ludzi, a nie zwierząt. Broń miał w pogotowiu, uważając na licznie drapieżniki czające się na obrzeżach miasta. Rozglądał się bacznie i nasłuchiwał. Był jednak sam, droga na północ stała wolna i pusta.