Łowcy odsunęli się od Kerricka, przyglądali mu się z niepokojem.
— Musi się o tym dowiedzieć Sanone — powiedział Meskawino. — Musimy pobiec go zawiadomić.
Ruszali już, gdy Kerrick zawołał do nich.
— Wystarczy, że jeden zaniesie wiadomość. Meskawino, zostań tutaj.
Meskawino zawahał się, ale wykonał polecenie, bo w mieście rządził Kerrick. Sanone był ich mandukto, Sasku ciągle zwracali się do niego jako do przywódcy, lecz ten rozkazywał im zawsze słuchać Kerricka. Meskawino chwycił swą motykę i rozejrzał się z obawą. Kerrick spostrzegł to i z trudem się opanował. Minęła mu ślepa wściekłość. Musi teraz myśleć spokojnie tak jak Yilanè, mieć na uwadze bezpieczeństwo ich wszystkich. Wyciągnął rękę i dotknął drżącego ramienia łowcy.
— Odeszły już, możesz więc porzucić swój strach. Widziałem dowodzącą nimi; odpłynęła bezpieczenie z jeszcze jedną. Odeszły, wszystkie odeszły. Musisz teraz tu zostać i czuwać na wypadek ich powrotu.
Było to jednoznaczne polecenie, Meskawino czuł się potrzebny, miał co robić. Uniósł motykę jak broń.
— Będę czuwał — powiedział, odwracając się ku morzu. Ujrzał w tym momencie skurczone ciało zabitego wartownika i zaczął płakać.
— On też zginął — mój brat! — Rzucił motykę na ziemię, podszedł chwiejnie do ciała i ukląkł obok.
„Nadciąga nowe zabijanie, będą dalsze śmierci” — pomyślał Kerrick, wpatrując się w pusty teraz port. — Vaintè, istota śmierci. Ale to nie tylko ona. Nie otrzymałaby pomocy, gdyby zimne wiatry nie wywołały obaw u Yilanè z Entoban*, gdzie jedno miasto styka się niemal z drugim. Gdy północnym miastom zagroziła zima, mogły zostać w nich i zginąć albo przebyć ocean i poprowadzić wojnę. To musiała podpowiedzieć im Vaintè; słyszał ją, wiedział, że będzie stale walczyć, dopóki nie umrze.
Kiedyś to musi nastąpić. Nie teraz; była poza jego zasięgiem. Ale spróbuje wedrzeć się do jej umysłu i odkryć, co planuje. Znał ją tak jak nikt inny, dużo lepiej niż pozostałe Yilanè. Co więc zrobi teraz?
Jednego był pewien, nie jest sama. Tuż za horyzontem musi kryć się cała flota uruketo, pełna uzbrojonych, gotowych do lądowania fargi. To przerażające. Rozmyślania przerwał mu jęk boleści.
Obejrzał się i ujrzał przybywających Sasku. Pierwszy szedł Sa-none, za nim kobiety rwące włosy z głowy na widok martwego łowcy. Sanone spojrzał na zwłoki, popatrzył na Kerricka, wreszcie na morze.
— Wróciły, jak nam to mówiłeś. Musimy się teraz bronić. Co mamy robić?
— Wystawić warty w dzień i noc. Muszą pilnować plaż i wszystkich dróg wiodących do miasta. One wrócą.
— Morzem? Kerrick zawahał się.
— Nie wiem. Przedtem, zawsze gdy tylko mogły, atakowały z morza, to ich zwyczaj. Ale stosowały tę taktykę wtedy, gdy miały to miasto i małe łodzie. Atakowały nas jednak i z lądu. Nie, następnym razem nie napadną z morza, jestem tego pewny. Musimy wystawić straże nie tylko tutaj, ale ze wszystkich stron.
— Tylko to możemy zrobić? Stać tylko, patrzeć i czekać, jak zwierzęta przed rzezią? — Kerrick dosłyszał gorycz w głosie mandukto.
— Zrobimy coś jeszcze, Sanone. Wiemy już o nich. Wyślesz najlepszych tropicieli wzdłuż wybrzeża na północ i południe, by szukali ich bazy. Gdy odnajdziemy je, zabijemy wszystkie. Potrzebna nam będzie do tego pomoc sammadara żyjącego śmiercią murgu. Potrzebujemy łowców Tanu, ich znajomości lasu, ich siły. Musisz wysłać dwóch najsilniejszych biegaczy, potrafiących biec dzień po dniu. Poślij ich na północ, by znaleźli Tanu, przekazali Herilakowi, że musi dołączyć do nas ze wszystkimi łowcami, których może przyprowadzić. Gdy usłyszy, że są murgu do zabijania — przybędzie.
— Mamy tu zimę, na północy leżą głębokie śniegi. Biegacze nigdy nie dotrą do sammadów. Gdyby nawet im się udało, to łowcy nie wyruszą w środku mrozów. Żądasz zbyt wiele, Kerricku. Chcesz, by Sasku ginęli bez powodu.
— Śmierć już się na nas czai. Potrzebujemy ich pomocy. Musimy ją uzyskać.
Sanone pokręcił w zamyśleniu głową.
— Skoro mamy umrzeć, umrzemy. Gdy prowadzi Kadair, możemy tylko iść za nim. Nie przywiódł nas tu bez powodu. Musimy zostać, bo przyszliśmy po śladach mastodonta. Nie mogę jednak prosić Sasku, by ginęli w śniegach zimy wyłącznie dla idei. Na wiosnę wszystko się zmieni. Postanowimy wtedy, co mamy robić. Teraz możemy jedynie próbować wypełniać wolę Kadaira.
Kerrick z trudem powstrzymał gniew. Nie miał pojęcia czego znów zapragnie Kadair. Wiedział tylko, że zawsze okazywał swą wolę wtedy, gdy stary potrzebował wzmocnienia swych argumentów. Ale w jego słowach było wiele prawdy. Sasku nie przejdą tam, gdzie daliby sobie radę Tanu, nie są przydatni w zimie. A gdyby udało im się, nie mógł być pewien, czy Herilak odpowie na wołanie o pomoc. Muszą czekać do wiosny.
O ile zostanie im tyle czasu.
ROZDZIAŁ XI
Na południe od miasta, za rzeką zaczynały się bagna. Gęsta dżungla i mokradła podchodziły tam niemal do brzegu oceanu, jedyna możliwa droga prowadziła plażą.
Tuż za linią przyboju długonogie ptaki morskie rozrywały wyrzuconą na piasek, martwą kałamarnicę. Nagle się przestraszyły i uniosły w powietrze. Krążyły z krzykiem nad wlokącymi się plażą dwoma Sasku. Ich białe opaski na głowach pomazane były ochrą, co wskazywało, iż pełnią bardzo ważną misję. Nie wyglądali na uszczęśliwionych. Z wyraźnym lękiem spoglądali na ścianę dżungli, wymierzali śmiercio-kije w niewidzialne cele. Meskawino ze wstrętem spojrzał na kałamarnicę, którą mijali.
— Lepiej było w dolinie — powiedział. — Należało tam zostać.
— Murgu przybyły do doliny, by nas zniszczyć — już o tym zapomniałeś? — spytał Nenne.
— Kadair pragnął, byśmy tu przybyli i zniszczyli je, i dokonaliśmy tego.
— Wróciły.
— Zabijemy i te. Skomlisz jak dziecko.
Meskawino był zbyt przestraszony, by zareagować na obrazę. Życie nad oceanem nie podobało mu się, zbyt różniło się od ładu w naturalnej twierdzy, utworzonej przez dolinę, do jakiej przywykli. Jakże tęsknił za jej mocnymi, skalnymi ścianami.
— Co tam jest przed nami? — spytał Nenne. Meskawino stanął, cofnął się o krok. — Nic nie widzę — powiedział ochrypłym ze strachu głosem.
— Na morzu, unosi się na wodzie — tam jest następne. Coś tam rzeczywiście było, ale zbyt daleko, by rozpoznać. Meskawino chciał się wycofać, wracać.
— Musimy zawiadomić Kerricka o tym, co zauważyliśmy, to ważne.
Nenne pokazał mu język w geście wielkiej pogardy.
— Kim ty jesteś, Meskawino? Baba czy Sasku? Uciekniesz ze strachu na widok unoszących się w oceanie pni? Co powiesz Ker-rickowi i Sannone? Że coś widzieliśmy? Zapytają nas, co to było, i co im wówczas powiesz?
— Nie powinieneś tak wysuwać na mnie języka.
— Zatrzymam go w ustach, jeśli będziesz zachowywał się jak Sasku. Pójdziemy na południe i sprawdzimy, co zobaczyliśmy.
— Pójdziemy — powiedział zrezygnowany Meskawino, przeświadczony, że idą po pewną śmierć.
Odsunęli się od wody, zbliżyli do drzew, jak mogli najbardziej, szli z bojaźliwą uwagą. Plaża była jednak pusta. Gdy zbliżyli się do zniszczonego falami przylądka weszli między krzewy i palmy, przedzierali się skrycie, choć przypuszczali, że z oceanu ich nie widać. Na szczycie grzbietu rozchylili ostrożnie gałęzie i wyjrzeli.
— Murgu! — jęknął Meskawino, padając i kryjąc twarz w dłoniach. Nenne był mniej strachliwy. Murgu nie było w pobliżu, widział je dalej na brzegu i na morzu. Unosiły się na nim statki-bestie, takie same jak ten, który zabrał niedobitki z płonącego miasta. Widział to na własne oczy, nie mylił się więc. Na oceanie dojrzał ich wiele, przewyższały liczbę palców dwóch rąk. A między nimi i brzegiem pływały mniejsze łodzie z morderczymi murgu. Lądowały na brzegu, coś tam robiły, nie mógł dojrzeć co, bo ściana zarośli zasłaniała widok. Na morzu dostrzegł dalsze statki-bestie, zbliżały się od strony widocznej w dali wyspy. Było to bardzo dziwne.