Выбрать главу

— Tak, ale dla zwierząt. Zachowajmy ostrożność.

Kerrick przekonał się, że drżą mu nogi, gdy ostrożnie stawiał je na twardo ubitym piasku. Gdy podeszli do sarny, Nenne zatrzymał go, chwyciwszy za ramię.

— Patrz, pnącze z kolcami trzymające sarnę za nogę wyrasta z piasku. W miejscu, gdzie stała sarna, blisko skubanej przez nią trawy. Dlaczego nie zauważyła go, nie ominęła?

— Chyba wiem — powiedział Kerrick i wykopał z piasku na wpół zagrzebaną muszlę. Rzucił ją ostrożnie, tak iż upadła obok ciała zwierzęcia.

Zielona, długa, zakończona cierniem łodyga wystrzeliła z piasku i uderzyła w muszlę.

— Rosną tuż pod powierzchnią — powiedział Kerrick. — Wyskakują, gdy coś naciśnie je z góry.

— Mogą znajdować się tu wszędzie — powiedział Nenne, cofając się ostrożnie po własnych śladach. To miejsce śmierci, nic nie może tu żyć.

— Niezupełnie, patrz tam, u podnóża zapory.

Stali nieruchomo, niemal nie oddychając, gdy liście zaszeleściły i rozstąpiły się, ukazując cętkowaną, pomarańczowo-purpurową głowę, która rozejrzała się jasnymi oczyma i cofnęła. Po chwili wysunęła się dalej. Jaszczurka szybko przecięła piasek, potem zamarła w bezruchu, poruszając jedynie oczami. Było to brzydkie stworzenie o płaskim, grubym ogonie, nabrzmiałe guzy na jego grzbiecie lśniły w słońcu jakby były mokre. Potem zwierzę ruszyło znowu, pozostawiając po sobie śluzowaty ślad, doszło do kępy trawy, zaczęło ją żuć poruszając szczękami na boki. Kerrick sięgnął powoli do kołczanu, wyciągnął strzałę i napiął łuk.

Strzelił.

— Dobrze — powiedział Nenne, kiwając z uznaniem głową i patrząc na trafione stworzenie, które rzucało się, nim znieruchomiało. Obeszli je szerokim łukiem i podeszli od strony oceanu, idąc skrajem wody. Pochyleni przyjrzeli mu się bliżej.

— Brzydkie — powiedział Nenne. — Patrz, ocieka śluzem niby ślimak.

— Może to chroni je przed trucizną ściany, a prawdopodobnie i przed cierniami. Żyje tam, gdzie giną wszystkie inne stworzenia. Musi być po temu powód, Yilanè nie robią niczego bez przyczyny.

— Ale jest chore — ma wrzody na grzbiecie, jeden się otwiera.

— To nie wrzody ani rany; patrz, jak równo są rozstawione.

Kerrick sięgnął końcem łuku i stuknął w otwarty guz, grzebał w nim, aż wydostał brązowe drobiny. Nenne nachylił się nad nimi i przyjrzał uważnie.

— Są suche, nic nie rozumem. Wyglądają jak ziarna. Kerrick wstał powoli, spojrzał na niosącą śmierć zieloną zaporę i poczuł, jak mimo gorącego słońca przejął go chłód.

— Rozumiem aż za dobrze. Patrzymy na klęskę, Nenne. Nieuniknioną klęskę. Nie wiem, jak moglibyśmy wygrać tę bitwę, jak moglibyśmy ocaleć.

ROZDZIAŁ XII

Jeden z młodszych mandukto rozgrzebał węgle i dorzucił drew. Płomienie ogniska oświetlały małą grupkę skupioną wokół Sanone, siedzącego naprzeciw Kerricka. Pragnął on rozmawiać ze wszystkimi łowcami, lecz nie leżało to w zwyczaju Sasku. Decyzje podejmowali mandukto i były one przez wszystkich przestrzegane. Naradzali się między sobą ściszonymi głosami, podczas gdy Kerrick wpatrywał się w ogień. Chciał dostrzec lepszą przyszłość w jego blasku; widział w nim jednak jedynie rozpacz.

— Nie możemy się zgodzić na twoją propozycję — powiedział Sanone, odwracając się do Kerricka. — Opierasz się na przypuszczeniach, nie masz dowodów, musimy zaczekać, by się upewnić.

— Chcecie czekać na pierwsze ofiary? Nie dostrzegacie, co się dzieje? Spójrzcie na południe, na plażę, na to niby puste obozowisko. Nieważne, że nie ma w nim teraz żadnych murgu — to celowe. Tamte rośliny są trujące, przynoszą śmierć, trzeba je było gdzieś zasasdzić, by móc zebrać plony. Czemużby nie na brzegu? Muszą rosnąć w tym środowisku. Zasadzono je tam, by rozwijały się i kwitły, a gdy dojrzeją, zostaną zebrane ich ziarna. Wyjaśnia to obecność zabitego przez nas małego murgu.

— To tylko przypuszczenia…

— Być może. Ale są chyba bliskie prawdy. Pomyśl o tym zwierzęciu, stworzonym do życia wśród pnączy i roślin zabijających inne istoty. Po co by murgu miały się trudzić wyhodowaniem czegoś takiego, gdyby rośliny te miały służyć wyłącznie obronie. Nie, muszą być przeznaczone do czegoś straszniejszego. Mają się rozprzestrzeniać. Dojść tutaj. Małe murgu będą przenikały wszędzie, gdzie pójdą, zostawiając za sobą nasiona. Dojdą do Deifoben i posadzą w naszym mieście śmierć. Będziemy musieli je opuścić, inaczej zginiemy.

— Zabijemy małe murgu, jeśli spóbują się do nas dostać — zawołał jeden z mandukto, a inni go poparli. Kerrick z trudem utrzymywał gniew na wodzy.

— Zabijesz? laki z ciebie wspaniały myśliwy z włócznią i śmiercio-kijem, że potrafisz polować dzień i noc, wszędzie na tym ogromnym terenie, pod każdym krzakiem i drzewem, niszczyć wszystkie pojawiające się murgu? Jeśli tak sądzisz, to jesteś głupi. Wszyscy jesteście głupcami. Czuję to co wy i wolałbym w to nie wierzyć. Ktoś jednak musi myśleć. Musimy wszyscy stąd odejść — i to jak najszybciej.

— Nie, nie zrobimy tego — Sanone wstał. — Przyprowadził nas tu Kadair, nie opuści nas i teraz.

— A może przywiódł was tutaj Karaognis — powiedział Kerrick. Usłyszał wokół siebie przerażone głosy; miał nadzieję, że dzięki wstrząsowi coś pojmą. — Nie możemy zabić wszystkich stworzeń, które zaczną tu przychodzić, nie możemy zapobiec zasianiu ziaren. Musimy wyruszyć, nim dojdzie do pierwszych zgonów.

— To niemożliwe — powiedział Sanone. — Nie zrobią tego, bo zniszczyłyby w ten sposób miasto. To co zabija nas, zabije równie szybko i murgu.

Kerrick nie zwracał uwagi na okrzyki aprobaty, zagłuszył je wrzaskiem.

— Rozumujesz jak dziecko! Myślisz, że murgu wyhodowałyby i zasadziły te rośliny, gdyby nie wiedziały, jak je zwalczać? Po odzyskaniu miasta wyplenia wszystkie krzewy zniszczenia.

— Jeśli one to potrafią — możemy i my.

— Nie możemy. Nie mamy ich wiedzy. Sanone uniósł rękę, uciszając wszystkich.

— Rozzłościliśmy się i porzuciliśmy mądrość. Mówiliśmy rzeczy, których będziemy żałować. Może spełni się wszystko to, o czym mówił Kerrick, ale jeśli nawet — czy mamy jakiś wybór? Skoro mogą zniszczyć to miejsce, dlaczego by nie miały pójść za nami i nie zniszczyć naszej doliny, czy każdego innego miejsca, w którym osiądziemy. Może Kadair przyprowadził nas tutaj abyśmy zmarli, może to część jego planu. Nie wiemy. Okazuje się, że mamy niewielki wybór. Lepiej więc zostać.

Kerrick umilkł po raz pierwszy, bo nie mógł znaleźć odpowiedzi na słowa Sanone. Czy to rzeczywiście jedyny wybór? Zostać tu i zginąć albo uciekać w głąb lądu. I zastać u celu oczekującą śmierć. Nie mając nic do powiedzenia otulił się płaszczem z sarniej skóry, wstał i poszedł do pomieszczenia, w którym spał. Miał za sobą długi, ciężki dzień, był zmęczony, lecz mimo to nie mógł zasnąć. Leżąc w ciemnościach, zastanawiał się nad wyjściem z sytuacji, szukał sposobu, którego dotąd nie zauważył. Wiosną poślą po Herilaka, przybędzie z innymi Tanu. Przypuszczą atak na zajmowaną przez Yilanè wyspę, wezmą ją. Pochwycą uczoną, zmuszą ją, by zdradziła sposób zniszczenia śmiercionośnych roślin. Zabiją wszystkie pojawiające się jaszczurki, wykopią rośliny, które wykiełkują. Wiele można zrobić — trzeba to zrobić…

Ranek był pogodny, słońce grzało, rozproszyło część nocnych lęków. Kerrick obierał pomarańczę, gdy dojrzał Sanone wyłaniającego się z jednego z korytarzy. Twarz miał skrzywioną bólem, szedł niepewnie. Kerrick przestraszył się, obrany owoc upadł na ziemię.