Выбрать главу

— Pierwsza śmierć — powiedział Sanone. — Zaczęło się, jak powiedziałeś. Dziecko, dziewczynka, bawiła się na brzegu, z piasku wyłonił się cierń, wbił się jej w stopę i zmarła. Wykopaliśmy roślinę włóczniami, była wielkości dłoni, spaliliśmy ją w ognisku. Jak mogła się dostać tu, do środka miasta.

— Jest wiele sposobów. Mogły wrzucić nasiona do wody w górze rzeki. Mogły karmić nimi ptaki, które wydalają je z odchodami. Te Yilanè, które hodują nowe rzeczy, są bardzo sprytne. Gdy coś robią, czynią to dokładnie. Należy wszystkich ostrzec, próbować się chronić. A może jednak odejdziemy?

Sanone wyglądał teraz na starszego, niż był, rysy twarzy mu się pogłębiły.

— Nie wiem. Wieczorem musimy znów się naradzić. Wcześniej muszę coś zrobić, by poznać wolę Kadaira. Bardzo trudno jest zadecydować, co należy czynić.

Kerrick poszedł wraz z Sanone przyjrzeć się resztkom trującej rośliny. Rozgarnął ją kijem.

— Jest bardzo mała, ale ciernie są równie duże, co u rośliny całkowicie dojrzałej. Czy było ich więcej?

— Szukaliśmy, była tylko ta jedna.

— Wszyscy muszą owijać stopy skórami. Nie wolno dotykać dziwnych roślin. Większe dzieci muszą pilnować mniejsze. Wszystkie mogą przebywać tylko w określonych miejscach, które będą codziennie rano starannie przeszukiwane.

Kerrick poczuł głód i podszedł w stronę ogniska, przy którym żona Nennego, Matili, zawsze zostawiała dla niego miejsce. Piekła w popiele wspaniałe mięso oblepione gliną. Po rozbiciu stwardniałej skorupy mięso w środku było miękkie i soczyste. Podawała je z miseczkami, w których znajdowała się przyprawa zrobiona z owoców gniecionych z solą i palącym pieprzem. Maczane w niej kawałki mięsa były bardzo smaczne.

Gdy podszedł do ogniska, Matili spojrzała na niego chłodno i uczyniła gest, jakiego nigdy dotąd nie widział. Trzymała dłoń pionowo przed nosem, pomiędzy oczami. Gdy ją zagadnął, nie odpowiedziała, lecz odwróciła się i uciekła do pokoju, w którym spała z Nenne. Było to zaskakujące, Kerrick miał już odejść, gdy pojawił się Nenne.

— Mam nadzieję, Kerricku, że nie jesteś głodny, bo nie ma jedzenia. — Mówił to z odwróconą twarzą, co nie było jego zwyczajem.

— Co się stało Matili? — spytał Kerrick. — Dlaczego trzymała tak rękę?

Powtórzył jej gest. Przypomniał sobie, że ruch dłoni, podobnie jak innych członków ciała składa się na język Yilanè. Nie zdając sobie z tego sprawy, ustawił rękę przed piersią w ochronnym, sa-miczym geście, a jego postawa do złudzenia przypominała pozycję, jaką przed chwilą przyjęła Matili.

Nenne nie rozumiał ruchów Kerricka, nie umiał ich odczytać. Drażniły go, choć do tej pory to ukrywał. Drażnił go cały Kerrick. Teraz nadszedł czas, by mu to powiedzieć.

— Podejdź tu, spróbuję wyjaśnić.

Weszli między drzewa, gdzie nikt nie mógł ich słyszeć.

— To przez słowa, które powiedziałeś wczoraj wieczorem. Rozmawiałeś z mandukto, krzyczałeś głośno i wiele osób cię słyszało. Matili dowiedziała się o tym. Gest, jakim cię powitała, robią głupie kobiety, by odegnać od siebie Karognisa.

Kerrick był zaskoczony.

— Moje wieczorne słowa — i Karognis? Nie rozumiem.

— Karognis jest zły, równie zły co murgu; na kim spocznie jego wzrok, tego spotka nieszczęście.

— Co mam wspólnego z Karognisem?

— Niektórzy twierdzą, że mówisz językiem Karognisa. Powiedziałeś bez szacunku coś o Kadairze, co usłyszeli inni. Źle zrobiłeś.

Kerrick spojrzał na ponurą twarz Nennego i czuł, że myśli on podobnie jak Matili. Sasku słuchali mandukto, przyjmowali ich nauki o świecie, o stworzeniu go przez Kadaira, o Karognisie. Przypominali w tym Tanu, widzących przejawy życia we wszystkim, co ich otaczało, w zwierzętach, ptakach, nawet w rzekach i drzewach. Wiedząc skąd pochodzi to życie, mówili o Ermanpadarze jedynie z najwyższym szacunkiem. Kerrick niemal o tym zapomniał, nie dorastał w tak silnej wierze jak Tanu i Sasku. Próbował teraz to wytłumaczyć.

— Mówiłem w gniewie, pełen obawy. Powiedz Matili, że myślę inaczej, że to były tylko słowa.

— Muszę wracać — Nenne odwrócił się i odszedł. Jasne było, że podziela przekonanie kobiety. Kerrick nie okazał gniewu, nie podejmował dyskusji z Nenne, która podbudowałaby tylko niechęć. Nienawidził jednak głupoty Sasku.

„To tylko ustuzou” — przypomniał sobie.

Tak, są nimi, lecz nie powinien myśleć jak Yilanè — nie wolno mu tak. Jest ustuzou, jak oni, nie należy do Yilanè.

Myśląc o tym, szedł do hanalè ciekawy, jak mają się obaj samcy. Był Tanu, lecz chwilami czuł się i myślał jak Yilanè.

— Bardzo nudno — powiedzał Nadaske i dodał ruch znaczący spać-wiecznie. — Jesteśmy tu cały czas, nikt do nas nie przychodzi. Kiedyś, dawno temu, oprowadziłeś nas w słońcu po mieście i było to przyjemne. Nie zrobiłeś jednak tego więcej, możemy rozmawiać tylko z sobą, a po tylu dniach mamy sobie bardzo mało do powiedzenia. Kiedyś mogliśmy mówić z tobą, lecz masz zapewne inne zajęcia i rzadko tu bywasz.

— Cieszcie się, że nadal żyjecie — powiedział Kerrick ze złością i goryczą. — To powinno być jakimś pocieszeniem.

Nadaske odwrócił się zaskoczony, pytającym gestem reagując na brutalność. Kerrick uśmiechnął się na tę wymówkę. Wiedział, że Nadaskie kojarzy brutalność z Yilanè. A jednak niedawno to kobieta Sasku odesłała go głodnego od ogniska. I nic nie jadł do tej pory. Rozejrzał się. Samce nie były głodne i od wczoraj zostawiły trochę konserwowego mięsa. Kerrick oderwał kawałek i spróbował. Imehei zajęczał:

— Umrzemy tu, zamknięci, zamorzeni głodem.

— Nie bądź niemądry — zasygnalizował związek samców i głupoty. Ruchy były trudne, bo gesty te wykonywały jedynie samice. Tamci jednak uznawali jego panującą-samiczą pozycję. Rozzłościło to Kerricka. Czyżby nigdzie nie był mile widziany?

— Wróciła Vaintè — powiedział. — Jest tu blisko z innymi Yilanè.

Wiadomość podziałała piorunująco. Zaczęli przepraszać za swój zły humor, zapewniali Kerricka o uznaniu dla jego siły i wielkoduszności, błagali o informacje. Został z nimi, rad z towarzystwa, które wydawało mu się bliskie. Mógł rozmawiać o interesujących go sprawach we właściwy dla Yilanè, głęboki i złożony sposób. Nie dbał o Kadaira, Karognisa ani o Ermanpadara. Zapomniał na chwilę o wielu kłopotach. Wyszedł dopiero w południe i wrócił przed zmrokiem, przynosząc jedzenie. Z przyjemnością razem spożywali posiłek.

Jednakże przyjemność zakłócał niepokój o przyszłość, Vaintè była blisko, między jej kciukami czaiła się śmierć. Trujące rośliny będą rosły w słońcu szybko, małe jaszczurki przenikną wszędzie, roznosząc śmiercionośne nasiona. Przyszłość, która nadchodziła, nie zapowiadała nic dobrego.

ROZDZIAŁ XIII

Po zimowych sztormach, gdy nadeszło wiosenne ocieplenie, ożywiło się wybrzeże na południe od miasta. Znajdowano tam coraz więcej trujących roślin, choć z jakiegoś nieznanego powodu groźne prądy nie przekraczały granic miasta. Wyglądało to tak, jakby Yilanè zakończyły przygotowania do skutecznego ataku i czekały teraz na sygnał rozpoczęcia walki. Mijały jednak dni i nic się nie działo, tak że nawet Kerrick zaczął wątpić w swe wcześniejsze obawy. Właściwie wątpił nadal, lecz krył się z tym. Wiedział, że wcześniej czy później dojdzie do ostatecznej bitwy. Na wyspie była przecież Vaintè. Nie spocznie, dopóki nie zniszczy ich wszystkich. Dlatego, nie zważając na skargi, Kerrick pilnował, by wszystkie drogi do miasta były strzeżone dniem i nocą, by uzbrojone grupki przeprowadziły dłuższe zwiady wzdłuż północnego i południowego brzegu, śledząc każdy ruch Yilanè.