Kerrick chwycił go za ramiona, postawił na nogi i potrząsnął dziko.
— Coś powiedział — czy wiesz, co mówisz? Ortnar z uśmiechem kiwnął głową.
— Wiem. Przybyłem na południe, by ci to powiedzieć. Teraz, póki jeszcze trwa lato, pójdę na północ szukać Paramutanów, może uda mi się odnaleźć Armun. Przyprowadzę ją do ciebie…
— Nie, nie trzeba.
W jednej chwili w Kerricku wszystko się zmieniło. Wyprostował się, jakby z jego ramion spadł niewidzialny ciężar. Przyszłość stała się nagle wyraźna jak ścieżka, widniała przed nim dobrze widoczna, wyglądała, jakby wydeptał ją w skale Kadair, o którym ciągle mówił Sanone. Spojrzał poza Ortnara, na północ.
— Nie musisz iść, pójdę sam. Sammady tu zostaną; miasto zostanie obronione. Herilak wie, jak zabijać murgu, nie potrzebuje już żadnych moich wskazówek. Pójdę na północ i znajdę ją.
— Nie pójdziesz sam, Kerricku. Nie mam żadnego sammadu oprócz twego. Prowadź, pójdę za tobą. Będziemy razem; dwie włócznie silniejsze od jednej.
— Masz rację — uśmiechnął się Kerrick. — Jesteś też dużo lepszym łowcą niż ja. Głodowalibyśmy, gdybyśmy musieli polegać na moim łuku.
— Pójdziemy szybko, nie będziemy mieli wiele czasu na polowanie. Zabierzemy szare mięso murgu, jeśli jest tutaj.
— Tak, mamy go jeszcze sporo. Sasku wolą świeże mięso.
Kerrick znalazł duży zapas pęcherzy z mięsem, zanosił je samcom do hanalè. A co stanie się z tymi stworzeniami? Jeśli odejdzie, czeka je pewna śmierć, to jasne. Zasługują na lepszy los. Musi o tym pomyśleć. Przed wyruszeniem trzeba będzie podjąć wiele decyzji.
— Wyjdziemy rano — powiedział. — Spotkamy się tutaj o świcie. Do tego czasu sammadarzy dojdą do porozumienia, bo nie mają wielkiego wyboru.
Kerrick poszedł do hanalè, zamknął za sobą ciężkie drzwi i głośno wymienił swe imię. Nadaske nadszedł szybko korytarzem, jego pazury stukały o drewno, czynił ruchy powitania i szczęścia.
— Minęły niezliczone dni, przytłaczała nas samotność i głód.
— Nie zapytam, czego brakowało wam bardziej, jedzenia czy towarzystwa. Gdzie jest Imehei? Muszę powiedzieć wam coś ważnego, zanim opuszczę miasto.
— Opuścisz! — Nadaske zawodził zbolały, wyrażał śmierć-z-rozpaczy. Usłyszał to Imehei, który przybył pośpiesznie.
— Nie zostawię was na śmierć — powiedział Kerrick. — Przestańcie więc naśladować fargi i posłuchajcie uważnie. Pójdziemy teraz na przechadzkę wokół miasta. Sasku nie zwrócą na was uwagi, widzieli nieraz, jak chodziliśmy, mają zakaz wyrządzania wam krzywd. Dużo bardziej słuchają swych mandukto niż wy mnie. Pójdziemy na skraj miasta, a potem dalej. Następnie ruszycie sami na południe, aż zobaczycie wyspę, o której wam mówiłem. Znajdziecie tam Yilanè i uruketo, będziecie na zawsze bezpieczni przed ustuzou.
Nadaske i Imehei spojrzeli po sobie, okazali zgodę i gotowość działania. Ale Nadaske powiedział w imieniu ich obu:
— Rozmawialiśmy przez wiele samotnych godzin. Widzieliśmy miasto i ustuzou, chodziliśmy między nimi i rozmawialiśmy. Powiem ci, o czym mówiliśmy. Jakie to dziwne być z dala od samic, chodzić z Kerrickiem-ustuzou-samcem-samicą. Bardzo dziwne. Podziwialiśmy to, co oglądaliśmy, wytrzeszczaliśmy oczy jak fargi wyszłe świeżo z morza, bo widzieliśmy w mieście ustuzou żyjące jak Yilanè. Co najdziwniejsze, widzieliśmy samce ustuzou z hesotsanami i samice z młodymi. Rozmawialiśmy o tym dużo…
— Mówisz za dużo — wtrącił Imehei. — Nie tylko rozmawialiśmy, ale i podjęliśmy decyzję. Stwierdziliśmy, że nigdy już nie pójdziemy na plażę, że nie chcemy więcej widzieć samiczo-dyszących-sprawiających-ból-przynoszących-śmierć Yilanè. Nie pójdziemy na południe.
Zasygnalizowali wspólnie mocne-postanowienie ku zaskoczeniu Kerricka.
— Jest w was odwaga, jakiej nigdy nie widziałem u samców.
— Jak mogłeś ją widzieć, gdy przebywaliśmy w hanalè — powiedział Nadaske. — Jesteśmy jednak tego samego gatunku co samice Yilanè.
— No to co zrobicie?
— Zostaniemy z tobą. Nie pójdziemy na południe.
— Ale ja odchodzę rano. Ruszam na północ.
— To i my pójdziemy na północ. Będzie to lepsze niż hanalè, lepsze od plaż.
— Na północy jest mróz, pewna śmierć.
— Na plażach jest ciepło i też pewna śmierć. A tak przynajmniej przed śmiercią zobaczymy coś więcej niż w hanalè.
ROZDZIAŁ XIV
Tej nocy Kerrick spał mało, zbyt wiele miał do przemyślenia. Sammady przyjdą na południe, tak postanowiono; rano wyruszą po nie łowcy z nowymi hèsotsanami. Miasto będzie bezpieczne — na tyle bezpieczne, na ile jest to możliwe. Kerrick musi je teraz zostawić i pomyśleć o swoim sammadzie. Zostawił Armun z sammadami, próbowała dołączyć do niego. Nie chce myśleć o ewentualności jej śmierci; z pewnością żyje na północy, musi żyć. Znajdzie ją; z pomocą Ortnara odszuka Paramutanów. Na pewno ją odnajdzie wraz z dzieckiem. Pozostaje tylko jeden kłopot. Dwa samce Yilanè.
Dlaczego jednak ma się nimi przejmować? Nic przecież dlań nie znaczą. A jednak — znaczą. Byli uwięzieni jak i on. Jego trzymano za szyję — na to wspomnienie dotknął żelaznego pierścienia na karku — ich w hanalè. To bez różnicy. I mają odwagę, a jemu jej brakowało; śmiało chcą wejść w świat, o którym nic nie wiedzą. Gotowi są iść z nim, bo mu ufają. Chcą wejść do jego sammadu. Roześmiał się w ciemności z tej myśli. Cóż to będzie za dziwny sammad! Sammadar, rzadko trafiający strzałą do celu, łowca z dziurą w głowie zrobioną przez swego poprzedniego sammadara, kobieta, dziecko i dwa przestraszone murgu! Taki sammad na pewno wzbudzi strach u innych, o ile przedtem nie przerazi samego sammadara.
Co jeszcze może zrobić z tymi biednymi, bezradnymi stworzeniami? Jeżeli zostawi tutaj, to spotka je śmierć; lepiej już zabić samemu. Nie wrócą też do samic Yilanè, co łatwo zrozumieć. Jeśli jednak pójdą z nim na północ, niewątpliwie zginą w śniegu. Co więc może zrobić? Zabrać stąd i co dalej?
Zaczęło mu coś świtać w głowie. Im dłużej rozważał ten pomysł, tym bardziej się do niego skłaniał. Rano miał już jasność i wreszcie zasnął.
Ortnar czekał na niego w ambesed z całą swą bronią, na plecach miał pakunek.
— Pójdziemy trochę później — powiedział Kerrick. — Zostaw tu rzeczy i chodź ze mną, chcę obejrzeć drogę na północ. — Podeszli do zachowanego nadal modelu Yilanè, pokazującego okolice miasta. Kerrick przyjrzał się im uważnie.
— To niepotrzebne — powiedział Ortnar. — Znam dobrze drogę, pokonywałem ją kilka razy.
— Pójdziemy innym szlakiem, przynajmniej na początku. Powiedz mi, Ortnarze, czy wypełnisz moje polecenia choćbyś miał wątpliwości, czy też odejdziesz do innego sammadu?
— Może kiedyś to uczynię, bo łowca słucha tylko takiego sammadara, który według niego ma rację. Ale nie teraz. Najpierw pójdziemy na północ szukać Armun i twego syna. Uczynię tak, bo uważam, że źle zrobiłem, nie pomagając jej, gdy o to poprosiła. Dopóki więc nie znajdziemy ich, pójdę wszędzie tam, gdzie poprowadzisz.
— Takie słowa nie przychodzą łatwo, wierzę w każde z nich. Pójdziesz więc ze mną na północ, choćby nawet wraz z dwoma samcami murgu?