Za nimi znalazł osmalone zgliszcza. Ogień wdarł się sienią i przez wiszące u góry przezroczyste płyty. Powietrze wypełniła woń dymu i spalonych ciał. Z nastawioną włócznią przeszedł sień, jedyną część hanalè, jaką dotąd widział, aż do jej krańca.
Za zakrętem osmalone drzwi wiodły do wielkiej sali — zapach zwęglonego mięsa był w niej nie do zniesienia. Przez spalony sufit dochodziło dość światła, by mógł zobaczyć przerażające wnętrze.
Niemal u stóp miał spaloną, martwą Ikemend, strażniczkę ha-nalè, leżącą z szeroko otwartymi ustami. Za nią widniały powalone ciała jej podopiecznych. Wypełniały salę, równie zwęglone i martwe, co ich opiekunka. Kerrick odwrócił się z drżeniem i wszedł głębiej do budowli.
Tworzyła ją plątanina łączących się z sobą pokoi i przejść, przeważnie pochłoniętych przez ogień i zniszczonych. W głębi jednak drewno było zieleńsze, tę niedawno wyrosłą część budowli płomienie ledwo tknęły. Za ostatnim zakrętem wszedł do pomieszczenia ze zwieszającymi się ze ścian ozdobami, miękkimi poduszkami na podłodze. Pod odległą ścianą kuliło się dwóch młodych samców, mieli wybałuszone oczy i szczęki opadłe w młodzieńczym lęku.
— To śmierć — powiedzieli i zamknęli oczy.
— Nie! — krzyknął głośno Kerrick. — To głupota samców, słuchanie starszego.
Otworzyli zdumione oczy.
— Mówcie — rozkazał. — Jest tu jeszcze ktoś?
— Mówiące stworzenie kieruje ostry ząb, który zabija — jęknął jeden z samców.
Kerrick rzucił włócznię na wyściółkę i odsunął się od niej. — Zabijanie skończone. Jesteście sami?
— Sami! — poskarżyli się jednocześnie, a ich dłonie pokryły się młodzieńczymi barwami przerażenia i bólu. Kerrick z trudem utrzymywał na wodzy swój gniew spowodowany ich głupotą.
— Słuchajcie mnie i bądźcie cicho — rozkazał. — Jestem Kerrick, silny i ważny, siedzący przy boku eistai. Słyszeliście o mnie. — Skinęli potwierdzająco; może wiadomości o jego ucieczce nie dotarły do ich odosobnienia. — Teraz odpowiecie na moje pytania. Ilu jest was tutaj?
— Schowaliśmy się — powiedział młodszy — bawiliśmy się tak. Inni mieli nas szukać. Ja byłem tutaj, razem z Elinmanem, a Nadaske za drzwiami. Nikt jednak nie przyszedł. Coś się stało. Było bardzo ciepło i przyjemnie, potem pojawiły się pachnące chmury, drażniące oczy i gardła. Wołaliśmy Ikemend, by nam pomogła, ale nie przyszła. Baliśmy sic wyjść. Ja byłem zbyt przerażony, dlatego nazywają mnie Imehei, ale Elinman jest bardzo dzielny. Szedł pierwszy, a my za nim. Nie mogę ci powiedzieć, co zobaczyliśmy, to zbyt straszne. Chcieliśmy wyjść z hanalè, choć to zakazane. Elinman zrobił to, krzyknął i pobiegliśmy z powrotem. Co z nami będzie?
Rzeczywiście, co ich czeka? Pewna śmierć, jeśli natkną się na łowców. Zobaczą w nich jedynie murgu z pazurami i zębami, wrogów. Tylko Kerrick widział ich takimi, jakimi byli; kryjące się, głupie stworzenia, nie bardzo zdolne troszczyć się o siebie. Nie może pozwolić, by je zabito, zabijania miał już dosyć.
— Zostańcie tutaj — rozkazał.
— Jesteśmy przestraszeni i głodni — jęknął Imehei. Imię to, znaczące miękki-w-dotknięciu, pasowało do niego. A drugiego nazwano Nadaske, wyglądający-z-zamknięcia. Byli jak dzieci potrzebujące opieki.
— Milczeć — rozkazuję warn. Macie tu wodę, jesteście też dość tłuści, by trochę popościć. Nie wychodźcie stąd. Mięso zostanie wam przyniesione. Zrozumieliście?
Uspokoili się już, okazywali pokorne posłuszeństwo, czuli się pewniej, że ktoś im rozkazuje, pilnuje ich. Samce! Podniósł włócznię i odszedł. Wrócił przez wielką budowlę, a przy wyjściu zastał czekającego na niego Herilaka. Za nim stała reszta łowców, a z boku, przy Sanone skupili się Sasku.
— Odchodzimy — powiedział Herilak. Opanował już swój gniew — zastąpiło go zimne zdecydowanie. — To, po co tu przybyliśmy — zostało wykonane. Zniszczyliśmy murgu i ich gniazdo. Nie mamy tu już nic do roboty. Wracamy do sammadów.
— Musicie zostać. Jest jeszcze coś do zrobienia…
— Nie przez Tanu. Byłeś naszym margalusem, Kerricku, prowadziłeś nas przeciw murgu, szanowaliśmy cię za to i słuchaliśmy. Ale teraz murgu zginęły i już nami nie rządzisz. Odchodzimy.
— Czy wybrano cię, mocny Herilaku, byś mówił za wszystkich?
— spytał z gniewem Kerrick. — Nie przypominam sobie takiego wyboru. Zwrócił się do łowców. — Czy Herilak mówił w waszym imieniu — czy też macie własne zdanie?
Niektórzy cofnęli się przed jego gniewem, ale sammadar Sorli wystąpił naprzód.
— Mamy własne myśli, rozmawialiśmy. Herilak powiedział prawdę. Nic tu dla nas nie ma. Co mieliśmy zrobić, zrobiliśmy i musimy wrócić przed zimą do naszych sammadów. Ty też musisz iść, Kerricku, twój sammad jest na północy, a nie tutaj.
Armun. Na myśl o niej to miasto zmarłych przestało go interesować. Była jego sammadem, ona i dziecko. Niemal już ustąpił, chciał przyłączyć się do marszu na północ. Lecz za Sorlim był Sanone ze swymi Sasku, nie ruszali się. Kerrick zwrócił się ku nim.
— A co na to mówią Sasku?
— My też rozmawialiśmy i jeszcze nie skończyliśmy. Przybyliśmy dopiero do tego nowego miejsca, jest tu wiele rzeczy do obejrzenia i omówienia — nie spieszy nam się tak bardzo jak Tanu na mroźną północ. Rozumiemy ich, sami jednak szukamy czegoś innego.
— Poczekajmy chwilę — powiedział Kerrick, obracając się ku łowcom. — Musimy usiąść, zapalić i rozważyć wszystko. Musimy zadecydować…
— Nie — odparł Herilak. — Już postanowiliśmy. Wykonaliśmy to, po co tu przybyliśmy. Wyruszamy dzisiaj.
— Nie mogę teraz iść z wami — Kerrick dostrzegł napięcie w swym głosie, miał nadzieję, że nikt go nie dosłyszy. — Też pragnę wracać. Jest tam Armun, mój sammad, ale nie mogę jeszcze z wami wracać.
— Zaopiekuję się Armun — powiedział Herilak. — Skoro nie chcesz iść z nami, będzie bezpieczna w moim sammadzie do twego powrotu.
— Nie mogę teraz odejść. Jeszcze nie pora, wymaga to namysłu. — Mówił do ich pleców. Decyzja została podjęta, rozmowa skończona. Bitwa została wygrana i łowcy byli znowu wolni. Szli w milczeniu za Herilakiem ścieżką wśród drzew.
Nikt się nie odwrócił, ani jeden Tanu. Kerrick stał i patrzył, aż ostatni zginął mu z oczu.
Czuł, że wraz z nimi odchodzi jakaś ważna jego cząstka. Co zmieniło jego zwycięstwo w porażkę? Miał ochotę pójść za nimi, poprosić ich jeszcze raz, by wrócili, a jeśli nie zechcą, dołączyć do nich w drodze prowadzącej do Armun i wspólnego z nią życia.
Nie zrobił tego jednak. Coś równie mocnego trzymało go tutaj. Wiedział, że należy do Armun, do Tanu, że jest Tanu.
Mimo to rozmwaiał z głupim samcem w yilanè, rozkazywał mu w yilanè, czuł moc i potęgę swej pozycji. Czy to możliwe? Czy to zrujnowane miasto jest jego domem, jakiego nigdy nie znalazł wśród sammadów na północy?
Czuł się rozrywany w dwie strony, nie potrafił się zdecydować, mógł tylko stać i patrzeć na puste drzewa, rozdzierany przez uczucia, jakich nie rozumiał.