— Członkinie załogi wykonały me rozkazy — powiedziała Setèssei po powrocie. — Załadowały na pokład cały sprzęt. Czy już postanowiłaś, kto popłynie z tobą?
— Tak. Wszystkie tu zostajecie.
— Ja też? Byłam twą fargi, a teraz jestem pierwszą asystentką. Czy muszę zostać?
— Nie chcesz?
— Nie. Pragnę dalej służyć wielkiemu geniuszowi Ambalasei. Miasto nic dla mnie nie znaczy.
— Cieszę się, że tak mówisz, wierna Setèssei. Czy wymkniesz się ze mną, nie wiedząc dokąd wyruszasz?
— Jestem twoją fargi — Setèssei dodała do tego kontrolery lojalności i siły.
— Zgoda. Zabieram cię z sobą. Teraz dopilnuj załadunku reszty mych rzeczy.
Gdy Elem przybyła z mapami, odesłała Setèssei na uruketo z pozostałymi pakunkami. Potem kazała nawigatorce iść za sobą.
— Weź dwa duże płaszcze, bo dość już mam spania na mokrej ziemi. Wszystkie moje współpracownice zostaną tutaj, tylko ty idziesz ze mną.
Gdy mijały ogród pod otwartym niebem, rzuciła jednym okiem na zachodzące słońce. — Chodź szybciej, mamy bardzo mało czasu.
Elem gnała przez miasto, głęboko oddychając, bo oprócz płaszczy dźwigała ciężki pojemnik wciśnięty jej przez Ambalasei. Gdy wreszcie stanęły, była oszołomiona gorącem, dyszała ciężko, starając się ochłodzić.
— Idź w cień tych drzew i nie ruszaj się, bo zbyt się zgrzałaś — poleciła Ambalasei, zabierając pojemnik. — Zrobię sama co trzeba, bo musi to być ukończone przed zmrokiem.
Elem patrzyła zaskoczona, jak Ambalasei otworzyła pojemnik, z którego trysnął mgiełką jakiś płyn. Polała cieczą zaporę z pnączy i roślin pomiędzy rzędem drzew. Elem nigdy przedtem nie była w tym rejonie miasta, nie wiedziała więc, że drzewa stanowią część żywej ściany sadu, w którym były uwięzione. Gdy Ambalasei odrzuciła pusty cylinder i powoli cofała się w rosnący mrok, Elem ochłonęła już na tyle, że mogła owinąć ją płaszczem. Ambalasei wzięła drugi płaszcz, rozłożyła na ziemi i położyła się na nim, okazując wielki niepokój.
— Po raz ostatni śpię na ziemi. Musimy obudzić się bladym świtem, nim wstanie miasto. — Powiedziała, akcentując ruchami najwyższej wagi i wielkiej pilności. Elem potwierdziła przyjęcie poleceń, potem zamknęła oczy i zasnęła.
Obudziły ją krzyki ptaków, wiedziała, że zbliża się świt. Owinęła się mocniej ciepłym płaszczem i spojrzała w górę, między gałęzie. Gdy niebo pośród nich pojaśniało, wstała i z szacunkiem obudziła uczoną.
— Światło… rozkazy… iść…
W mroku nie było widać jej ruchów, lecz podziałał dźwięk głosu. Ambalasei wstała, odrzuciła płaszcz i podeszła sztywno do ściany roślin. Było już dostatecznie widno, by dostrzec wyraźnie zmiany w miejscach oblanych płynem; liście były tam poskręcane i pożółkłe. Z oznakami zadowolenia Ambalasei szarpnęła za pnącze. Liana złamała się w jej dłoni, rozsypała w pył.
— Naprzód — powiedziała cicho. — Przeciśnij się tędy z zamkniętymi nozdrzami i błonami opuszczonymi na oczy.
Pod uderzeniami rąk Elem zapora rozsypała się, tworząc chmurę pyłu. Po chwili były już w środku i zobaczyły dwie Córy Życia przerażone zaskakującym widokiem.
— Nie gapcie się jak fargi — powiedziała Ambalasei, nakazując gestami milczenie.
— Obudźcie wszystkie, każcie im przybyć tu do mnie. Muszą przyjść szybko i po cichu.
W jaśniejszym świetle dnia pojawiły się pierwsze Córy, otoczyły uczoną.
— Ty — powiedziała do jednej z nich — stań przy otworze i każ wszystkim przechodzącym iść za poprzedniczkami. Gdy wyjdą wszystkie, pójdziesz na końcu. Pozostałe ruszają ze mną.
Odwróciła się i poprowadziła za sobą przez budzące się miasto milczący szereg Cór. Kilka mijanych Yilanè nie zwróciło na nie uwagi, nie wzbudzały ciekawości. Zainteresowały się nimi jedynie fargi, wiele z nich dołączyło do maszerującej grupy, były zawsze chętne zobaczyć coś nowego. Słońce wzeszło już dobrze nad horyzont, gdy Ambalasei dotarła nad wodę za okrągłymi składami, stanęła i kazała podejść do siebie Enge.
— Chodź ze mną i nic nie mów — odparła na gest pytania i starając się iść w cieniu, skierowała się do wysokiej płetwy najbliższego uruketo. Właśnie pojawiła się na niej załogantka, mrużąc oczy w porannym słońcu. Ambalasei zawołała do niej.
— Każ dowodzącej stawić się natychmiast przede mną.
Załogantka zniknęła, a po kilku chwilach dowodząca zeszła po płetwie i zeskoczyła z grzbietu łagodnie kołyszącego się uruketo na surowe drewno nabrzeża.
— Rozkazy do natychmiastowego wypełnienia — powiedziała Ambalasei, podkreaślając słowa kontrolerami pilności. — Idź do eistai.
Dowódczym potwierdziła przyjęcie polecenia i odeszła. Gdy zniknęła z oczu, Ambalasei odezwała się do zaciekawionej załogi na płetwie:
— Na nabrzeże, wszystkie z pokładu. Nadchodzą inne i nie chcą, byście zagradzały drogę. — Gdy pierwsza zaczęła schodzić, zwróciła się do Enge: — Teraz — wprowadź Córy natychmiast, ale zatrzymaj fargi, nie ma dla nich miejsca. Gdy eistaa przesłucha dowódczynię, zrozumie natychmiast, że coś się stało. Musimy wcześniej odpłynąć.
Ambalasei, która znana była z braku cierpliwości, miotała się po nabrzeżu, gdy Córy spiesznie wchodziły na pokład. Kazała odsunąć się ciekawskim załogantkom, potem wyraziła konieczność-obecności, najpierw Enge, potem Elem.
— Odpływamy, gdy tylko wejdzie ostatnia. Ruszamy bez załogi. Ty, Elem, będziesz dowodziła, powiedziałaś mi przecież, że kiedyś służyłaś na uruketo. — Przerwała ostrym ruchem jej protesty. — Obserwowałam pracę dowodzącej. Nie wymaga to wielkich umiejętności. Nauczysz inne, co mają robić.
— To niebezpieczne — powiedziała Enge.
— Nie ma innego wyjścia. Po odpłynięciu nie możemy dać się odnaleźć. Nie potrzebni są nam żadni świadkowie, którzy mogliby wrócić i powiadomić eistaę, gdzie jesteśmy.
— Dokąd płyniemy?
Ambalasei zamilkła i tylko gestem wskazała koniec rozmowy.
Zaskoczone załogantki wykrzykiwały przeróżne pytania i tłoczyły się niespokojnie na nabrzeżu, gdy oddano cumy i uruketo wypłynęło na rzekę, poprzedzone przez skaczące enteesenaty. Głośno wyrażały swój protest, gdy pierwsze fale zalały grzbiet zwierzęcia niknącego w dali.
Stały tam nadal, wpatrując się w stada estekel* łapiących ryby w ujściu rzeki, gdy na nabrzeżu pojawiły się pierwsze zadyszane wysłanniczki eistai. Na zadawane pytania nie były w stanie udzielić żadnych odpowiedzi.
Morze było puste, uruketo zniknęło.
ROZDZIAŁ XVIII
Mer sensta.
Umieramy.
Kerrick zmierzał wytrwale na północ. Wędrówka go podniecała, chciał głośno krzyczeć, choć wiedział, że łowca zawsze milczy na szlaku. Z każdym krokiem zrzucał z siebie odrobinę odpowiedzialności za miasto, szedł coraz swobodniej.
Zrobił, co mógł dla ocalenia miasta; teraz niech inni przejmą to, co zostawił. To brzemię już nie on będzie dźwigał. Myśląc o niedawnej przeszłości, patrzył na szerokie, ociekające potem plecy Ortnara. Łowca odganiał wolną ręką buczące mu nad głową mo-skity. Kerrick poczuł do niego nagłą sympatię; przebyli razem długą drogę. Zapomniał już o tym, że Ortnar zabił Inlènu*, Yilanè, z którą był połączony smyczą, za co chciał go potem pozbawić życia. Teraz jest między nimi więź, której nic nigdy nie przerwie. Prawdziwa więź, jak prawdziwa była puszcza wokół nich. Kerrick szedł stale na północ, miasto ze swymi problemami zostawało coraz bardziej w tyle. O zmroku był bardzo zmęczony, ogromnie pragnął odpocząć, nie chciał jednak pierwszy zaproponować postoju. To Orntar stanął po dojściu do trawiastej kotlinki nad strumieniem. Wskazał na szare resztki starego ogniska.