Выбрать главу

— Jest zima i ciemność, ale włosy Erqigdlit są jak słońce w paukarucie, śmiejemy się, jemy i jest nam ciepło. Ale teraz… — zapłakała znowu, ciągle kołysząc się na boki — … teraz Armun odejdzie, odejdzie światło chłopców i wszystko ściemnieje.

Kalaleq spoważniał, słysząc ten wybuch.

— Nie mogą odejść — powiedział. — Gdy wieje zamieć, śmierć czyha za paukarutem z otwartą gębą. Kto wyjdzie z paukarutu, wpadnie między jej zęby. Nie mogą pójść, nie masz co płakać.

— Na wiosnę — powiedziała Armun. — Będziemy musieli odejść.

— Widzisz — powiedział Kalaleq, gładząc sierść Angajorqaq, by ją uspokoić. — Widzisz, nie idą. Zjedz coś. Zostają.

Paramutanie żyli z dnia na dzień, każdy ranek stanowił cudowną niespodziankę. Armun siedziała teraz cicho, ale wciąż rozmyślała. Muszą wyruszyć, gdy tylko się ociepli. Zlizała z palca resztę tranu. Będą teraz dużo jedli, by nabrać sił. I pójdą na południe, gdy tylko będzie to możliwe.

Burza skończyła się w nocy i gdy rano Kalaleq rozsznurował otwór na dym, wpadł przez niego wąski snop słońca. Wszyscy krzyczeli w podnieceniu i grzebali wśród futer szukając ubrań. Wybuchali śmiechem, gdy znaleźli nie swoje części garderoby. Burza więziła ich przez wiele dni, teraz dzieci krzyczały niecierpliwie. Trzymając mocno jedną ręką wyrywającego się Arnwheeta, Armun drugą ubierała go w futerko z włosem skierowanym do wewnątrz. Na wierzch nałożyła grubsze futro z kapturem, potem buty, rękawice — wszystko, co stanowiło strój pozwalający przeżyć noc polarną.

Kalaleq wyciągnął się jak długi i stękając z wysiłku odsuwał śnieg tarasujący koniec tunelu wyjściowego. Wpadło przezeń światło, zasłonięte potem przez Paramutanina.

Gdy odsunął się na bok, wszyscy zmrużyli oczy porażone blaskiem słońca. Ze śmiechem przepychali się, pragnąc wyjść jak najprędzej.

Armun puściła chłopców przodem i po chwili wyszła sama. Stała, osłaniając oczy od blasku. Po ciasnocie i wilgoci paukarutu, śmierdzącego zgniłym mięsem i moczem, chłodna rześkość świeżego powietrza była czymś wspaniałym. Oddychała nim radośnie, choć kłuło ją w nos i gardło.

Paukaruty tworzyły białe wzgórki na białej równinie. Wychodzili z nich na słońce Paramutanie; wykrzykiwano ze śmiechem pozdrowienia. Na bladoniebieskeim niebie widać było wysoko kilka chmur. Błękit sięgał od skraju tafli lodowej do granatowego oceanu. Tkwiące tam łodzie były pokryte całkowicie śniegiem, tworząc białe kopczyki.

Ktoś wydał wysoki dźwięk ostrzeżenia, potem wskazał na coś, krzycząc:

— Na morzu — ularuaq!

— To niemożliwe!

— To nie ularuaq, ale jedna z naszych łodzi.

— Musi to być łódź Niumaka, tylko jej brakuje. Ale przecież nie żyje. Śpiewaliśmy je mu i jego towarzyszom pieśń śmierci.

— Zaśpiewaliśmy ją za wcześnie — roześmiał się Kalaleq. — Dobrze nas nabrali. Nigdy nie dadzą nam o tym zapomnieć.

Harl pobiegł z innymi do nadpływającej łodzi. Za nim biegł Arn-wheet, ale potknął się, upadł i zaczął głośno płakać. Armun podniosła go i otarła łzy, bardziej się przestraszył niż potłukł.

Przy wspólnej pomocy łódź została szybko wyciągnięta i zabezpieczona obok innych. Arnwheet stał w śniegu, oczy miał już suche i trzymając Armun za rękę, przyglądał się radosnemu powrotowi. Niumak szedł do namiotów, a wszyscy biegali wokół niego klepiąc go po ramionach, by zagarnąć trochę szczęścia, jakie musiał mieć on i trzej jego towarzysze. Przeżycie takiego sztormu graniczyło z cudem. Wszyscy czterej opadli z wyczerpania na śnieg, pili chciwie z podanych im kubków, chwytali kawałki mięsa, którego dawno nie widzieli. Dopiero po napełnieniu brzuchów odpowiedzieli na pierwsze niecierpliwe pytania. Niumak uniósł ręce w prośbie o ciszę i wszyscy, łącznie z najmniejszymi dziećmi — zamilkli.

— Tu się zaczęło. — Na jego słowa wszyscy się zbliżyli. — Widzieliśmy już ten brzeg, gdy zaczął się sztorm. Widzieliśmy boki pauka-rutów, czuliśmy ich ciepło, jedzenie i bawiące się dzieci, czuliśmy zapach futer. Ale sztorm nas odegnał.

Przerwał dramatycznie, wzniósł dłoń, a słuchacze uderzyli w lament, bo wiedzieli, co powinni robić — zamilkli natychmiast, gdy opuścił rękę.

— Nie mogliśmy zbliżyć się do lodu i paukarutów, pozostawało nam jedynie dać się nieść nawałnicy. Długo chroniliśmy się za przylądkiem Złamana Noga, lecz nie mogliśmy tam wylądować, bo, jak wiecie, ten brzeg jest niedostępny z morza. Potem zmienił się wiatr, odepchnął nas znowu w morze i wówczas zaśpiewaliśmy pieśń śmierci.

Wywołało to nowe zawodzenia słuchaczy, co gwarantowało, że opowieść będzie trwała długo. Nikomu to nie przeszkadzało, była ciekawa i dramatyczna. Niumak zmęczył się i zmarzł, przeszedł więc szybko do finału.

— Ostatniego dnia sztorm się skończył i podpłynęliśmy do brzegu, ale morze było wciąż zbyt wzburzone i nie mogliśmy wylądować. Zdarzyło się wtedy coś dziwnego. Na wybrzeżu jest jaskinia zwana Jelenią Grotą, bo jest w niej rysunek. Kiedy mijaliśmy to miejsce zobaczyliśmy dwóch naszych braci, podbiegli ku nam, machając rękoma. Płynęliśmy pchani wiatrem, a oni byli w ciepłej jaskini. Chcieliśmy do nich dołączyć, nie byliśmy jednak w stanie. Ale kto to był? Wszyscy są tutaj, nie brakuje żadnej łodzi. Czy są w pobliżu inni Paramutanie? W zimie to niemożliwe. Potem przypłynęliśmy z powrotem, zobaczyliście nas i jesteśmy tutaj. Teraz odpocznę.

Wpełzł do swego paukarutu, ścigany przez wykrzykiwane pytania. Kogo widzieli? Jak wyglądali? Czy była w pobliżu inna łódź?

Armun stała jak bryła lodu, patrzyła lodowatym wzrokiem, lecz nic nie widziała. Wiedziała natomiast, kto mógł być w jaskini na brzegu, była równie pewna, jakby ktoś szepnął jej do ucha imię. Kerrick. To musi być on, jest jednym z dwóch łowców. Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Wydawało się jej, że przygotowana była na to zawsze, a słowa Niumaka jedynie potwierdziły jej przypuszczenia. Przyszedł do niej. Domyślił się, że poszła na północ i poszedł jej szukać. Musi wyjść mu naprzeciw. Minęło odrętwienie i obróciła się żywo.

— Kalaleq — zawołała. — Musimy iść do tej jaskini. Wiem, kto w niej jest. Mój łowca. Kerrick.

Kalaleq patrzył na nią ze zdumieniem. Erqigdlit zachowywali się zawsze zadziwiająco. Nie wątpił jednak ani przez chwilę w jej słowa. Zatrzymał się i przez moment analizował słowa Niumaka.

— To dobrze, że jest tam twój łowca, jest mu ciepło i bezpiecznie, jak to powiedział Niumak.

— Nie — odparła ze złością. — To nie Paramutanin, nie jest więc bezpieczny. Jest Tanu, szedł tu, niósł jedzenie — złapała go burza. Muszę iść do niego — natychmiast.

Gdy do Kalaleqa dotarło znaczenie jej słów, zawołał głośno:

— Łódź, moja łódź, musimy ją spuścić na wodę. To trzeba zrobić. Armun obejrzała się i ujrzała Angajorqaq wpatrującą się w nią rozszerzonymi oczami.

— Musisz mi pomóc — powiedziała. — Popilnuj Arnwheeta, nim nie wrócę. Zrobisz to?

— Nie powinnaś iść — stwierdziła Angajorqaq z wielkim przekonaniem.

—  Idę.

Łódź była już na wodzie, ładowano ją. Obok Kalaleqa wsiadło czterech innych Paramutanów, gdy wkładano ostatnie pakunki, zanurzali już wiosła. Po odpłynięciu sprzyjał im lekki wiatr północy.

O zmroku ciągle wiosłowali na południe. Brzeg był stale wysoki, nie mieli co myśleć o wylądowaniu na noc. Wyjęli i wyrzucili długą skórzaną linę mającą na końcu ciężką skórę, dzięki niej przez noc za bardzo nie zdryfują. Jedli mięso i ssali śnieg, który zabrali z sobą. Wielu podchodziło do Armun, dotykali ją, gładzili i pocieszali. Nie odpowiadała, wpatrując się w brzeg i czekając. Wyczerpana usnęła nad ranem; gdy się obudziła, znów płynęli na południe.