Pokryty śniegiem brzeg wydawał się Armun jednostajny i jednakowy. Paramutanie wskazywali jednak na niewidoczne dla niej znaki i krzyczeli z entuzjazmem. Wzrósł on jeszcze, gdy zaczęli się zbliżać do pokrytej kamieniami plaży. Na przyboju dwaj wioślarze wyskoczyli za burtę i stojąc po pas w lodowatym morzu przepchali łódź. Armun skoczyła z dziobu, upadła, lecz zaraz wstała i pobiegła szybko ku zalesionym wzgórzom. Na swych długich nogach wyprzedziła pozostałych, musiała się jednak zatrzymać, by rozejrzeć się bezradnie po zacierającym wszelkie szczegóły śniegu.
— Chodź tam — zawołał ją Kalaleq, wskazując kierunek ręką. Po chwili potknął się i upadł w zaspę. Nikt się nie roześmiał, bo śnieg sięgał po gałęzie drzew, leżał nienaruszoną, skrywającą wszystko powłoką.
Kopali z szaleńczym pośpiechem, odrzucając śnieg na wszystkie strony. Pojawiła się czerń, dziura pogłębiała się stale. Armun kopała równie rozpaczliwie jak pozostali, wpadła w otwór pieczary, gdy tylko się do niego przebili. Zobaczyła kilka skór pokrywających nieruchome postacie.
Podeszła chwiejnie naprzód i odciągnęła sztywne, zmrożone futra okrywające twarz Kerricka, szarą i oszronioną. Zdarła rękawice i wyciągnęła dłoń; przepełniający ją strach zapierał dech.
Dotknęła skóry, zimnej, jakże zimnej.
Nie żyje.
Nim jednak wydobyła z siebie krzyk, oczy w oszronionej twarzy zadrżały i otworzyły się.
Zdążyła.
ROZDZIAŁ XX
Pustkowia mrocznej północy były ojczyzną Paramutanów. Wiedzieli, jak w nich żyć i co trzeba zrobić, żeby przeżyć, wiedzieli wszystko o zamarznięciu i odmrożeniach. Rozmawiali teraz w podnieceniu, odsunęli Armun i zatarasowali jaskinię, Kalaleq rozwijał i zrzucał owijające Kerricka futra, dwaj wioślarze zaczęli się rozbierać, kładąc na zmrożoną ziemię swe ciepłe okrycia. Ostrożnie położono na nich zimne ciało Kerricka, a nadzy łowcy legli obok, przyciskając się do niego, ogrzewając go swymi ciałami. Pozostali narzucili na nich resztę futer.
— Co za zimno — sam na pewno zamarznę, zaśpiewam swą pieśń śmierci — zawołał Kalaleq.
Roześmiali się wszyscy, odnalezienie żywych łowców wróciło im dobry humor.
— Przynieście drew, rozpalcie ogień, stopcie śnieg. Musimy ich ogrzać i napoić.
Ortnarem zajęli się w ten sam sposób. Armun zrozumiała, że najlepiej pomoże, idąc po drewno. Żyje! Słońce grzało jej twarz, miała świadomość, że Kerrick jest teraz bezpieczny, że znów są razem. Gdy uwiesiła się gałęzi, by ją odłamać, obiecała sobie, że nic ich już nie rozdzieli. Rozstanie było zbyt długie. Zbyt mocno rozciągnął się łączący ich niewidzialny sznur, o mało co się nie zerwał. Nie pozwoli, by to się powtórzyło. Gdzie będzie Kerrick — tam i ona. Nic ani nikt nie wejdzie między nich. Zmrożona gałąź pękła z głośnym trzaskiem, gdy pociągnęła ją z całą siłą, wywołaną przepełniającą ją mieszaniną gniewu i szczęścia. Już nigdy!
Ogień buzował, ogrzewając jaskinię. Kalaleq nachylił się nad nieprzytomnym Kerrickiem, pociągnął go za ręce i kiwnął radośnie głową.
— Dobrze, bardzo dobrze, jest silny — ależ ma białe ciało! Odmrożenia są tylko na twarzy, to te ciemne plamy. Zejdzie z nich skóra, ale wszystko będzie dobrze. Gorzej jednak z tym drugim.
Odsunął futra ze stóp Ortnara. Wszystkie palce jego lewej nogi były czarne, odmrożone.
— Musimy je odciąć. Zrobię to teraz, nic nie poczuje, zobaczycie.
Ortnar jęczał głośno, ale nie odzyskiwał przytomności. Armun, pochylona nad Kerrickiem, nie zwracała uwagi na rozlegające się za nią przeraźliwe odgłosy cięcia. Czoło łowcy było już ciepłe, zaczynało tajeć. Musnęła je czubkami palców; poruszył powiekami, otworzył je i znów zamknął. Objęła go ramionami i uniosła, przytknęła do warg skórzany kubek z wodą.
— Wypij to, proszę cię, wypij. — Ruszył ustami, połknął odrobinę, potem opadł.
— Muszą mieć ciepło i dostać coś do jedzenia, nabrać sił, nim będzie można ich ruszyć — powiedział Kalaleq. — Zostawimy tu mięso z łodzi, potem może coś złowimy. Wrócimy o zmierzchu.
Paramutanie zostawili jej też wielki stos drewna. Rozpaliła wielkie ognisko, rozgarnęła je, wydobyła płonące węgle. Gdy po południu odwróciła się od ognia, zobaczyła, że Kerrick otworzył oczy i porusza ustami próbując bezskutecznie coś powiedzieć. Dotknęła wargami jego ust, potem położyła na nich palec, jakby uciszała dziecko.
— Posłuchaj mnie. Żyjesz — i Ortnar też. Znalazłam cię na czas. Wszystko będzie dobrze. Mamy tu jedzenie i wodę, musisz się napić.
Znów go podparła, wypił łyk wody, zakaszlał, gdy zwilżyła mu suche gardło. Armun położyła go, lecz nadal obejmowała mocno, szepcząc do ucha:
— Złożyłam sobie ślub. Przysięgłam, że nigdy już nie pozwolę, byś mnie opuścił. Gdzie pójdziesz, tam i ja. lak musi być.
— Tak… musi być — powtórzył z trudem. Zamknął oczy i zasnął. Był na krawędzi śmierci, powrót stamtąd jest najtrudniejszy. Ortnar poruszył się i jęknął, Armun dała wody i jemu.
Gdy wrócili Paramutanie, było już niemal ciemno. Przybyli z krzykami.
— Patrz, jaki drobiazg przyniosłem — zawołał Kalaleq wchodząc do jaskini z wielką rybą pokrytą płytkami, w jej pysku lśniły zęby. — To doda im sił. Teraz muszą coś zjeść.
— Są jeszcze nieprzytomni.
— Za długo, to niedobrze. Potrzebują teraz mięsa. Pokażę ci, jak ich nakarmić.
Dwaj wioślarze podnieśli Ortnara, podtrzymali w pozycji siedzącej, a Kalaleq łagodnie poruszył głową łowcy, szczypał go w policzki, szeptał mu do ucha, potem głośno klaskał w dłonie. Wszyscy krzyczeli zachęcająco, gdy Ortnar rozchylił lekko oczy i jęknął. Teraz otworzyli mu usta, a Kalaleq odrywał płaty ryby i wyciskał z nich sok do gardła łowcy. Ten prychnął śliną, kaszlnął, lecz połknął, co wywołało ogólną aprobatę. Gdy Ortnar odzyskał przytomność, zaczęli mu wkładać między wargi kawałki surowego mięsa, zachęcając do żucia ich i połykania.
— Powiedz mu w swym języku Erqigdlit, że musi jeść. Żuj, żuj to wszystko.
Kerricka nakarmiła sama, nie dopuszczała do niego nikogo, próbowała dodać mu siły, przyciskając go mocno do swych piersi.
Minęły dwa dni nim Ortnar mógł ruszyć w drogę. Przygryzł wargi aż do krwi, gdy wycinali mu ze stóp dalsze kawałki odmrożonego ciała.
— Przynajmniej żyjemy — powiedział mu Kerrick, gdy było już po wszystkim.
— Ja niezupełnie — dyszał Ortnar, na twarz wystąpiły mu wielkie krople potu. — Znaleźliśmy ich — czy raczej oni nas — to najważniejsze.
Kerrick musiał opierać się na Armun, gdy szli do łodzi. Ortnara zanieśli na noszach z gałęzi. Cierpiał zbyt mocno, by zwracać uwagę na otoczenie, lecz Kerrick, wchodząc do łodzi, przyjrzał się jej uważnie i z podziwem.
— Zrobiona ze skór, lekka i mocna. A wiosła! Paramutanie budują równie dobrze jak Sasku.
— Niektóre rzeczy robią nawet lepiej — powiedziała Armun, rada, iż czuje się lepiej i wszystko go interesuje. — Spójrz na to — czy wiesz, co to jest?
Podała mu długą, rzeźbioną kość, którą obracał w dłoniach.
— Zrobiono to z wielkiej bestii, nie wiem dokładnie jakiej. Została też wydrążona — ale co to jest? — Potrząsnął zwisającą skórzaną rurką, przyłożył oko do otworu w górnej części kości, pociągnął za węzeł i stwierdził, że w środku porusza się okrągły kij grubości strzały. — Pięknie zrobione, to wszystko, co mogę powiedzieć.