Armun uśmiechnęła się, rozszczepiona warga ukazała równe zęby, gdy zanurzyła koniec rury w wodzie falującej u jej stóp. Kiedy pociągnęła za węzeł, rozległ się odgłos ssania, a po drugim pociągnięciu z górnego otworu trysnął za burtę cienki strumyk wody. Kerrick przyglądał się zaskoczony, aż łowcy zaczęli się śmiać z jego zdziwienia. Wziął urządzenie znowu do ręki.
— Przypomina to trochę rzeczy hodowane przez Yilanè, zostało jednak zrobione, a nie wyrosło. Podoba mi się to. Przypatrywał się przyrządowi z podziwem, oglądał rzeźbę ukazującą rybę, wypluwającą wielki potok wody.
W paukarutach zgotowano już triumfalne powitanie. Kobiety cisnęły się wokół, piszczały i śmiały się, spierały o prawo niesienia noszy z jasnowłosym olbrzymem. Ortnar rozglądał się ze zdumieniem, gdy przepychały się, by dotknąć jego włosów, warcząc jednocześnie na siebie w dziwnym języku.
Arnweheet patrzył zdziwiony na swego ojca, słabo pamiętał już łowców Tanu. Kerrick ukląkł w śniegu, by przyjrzeć mu się bliżej, mocno zaciekawione dziecko mało przypominało niemowlę, które zostawił.
— Jesteś Arnwheet — powiedział, a chłopiec przytaknął poważnie, cofnął się jednak, gdy Kerrick wyciągnął dłoń, by go dotknąć.
— To twój ojciec — powiedziała Armun — nie możesz się go bać. Dziecko jednak trzymało się kurczowo jej nogi, przestraszone niezwykłością spotkania.
Kerrick wstał, słowo — ojciec — pobudziło dawno pogrzebane wspomnienia. Sięgnął w głąb futra i znalazł dwa noże zwisające mu na szyi, chwycił i zerwał mniejszy. Gdy znowu ukląkł, dziecko się nie odsunęło. Kerrick wyciągnął jasne ostrze z metalu, zabłysło w słońcu.
— Dał mi to mój ojciec, a ja daję tobie.
Arnwheet wyciągnął z wahaniem rączkę, dotknął noża, spojrzał na Kerricka i uśmiechnął się.
— Ojciec — powiedział.
Ortnar wyzdrowiał przed końcem zimy. Schudł, nadal czuł bóle, ale odzyskiwał poprzednią siłę. Na stopie pokazywały się dalsze czarne miejsca, ropiały i cuchnęły okropnie, lecz Paramutanie wiedzieli jak je leczyć. Wraz z wydłużaniem się dni ciało zaczęło się goić, pojawiły się blizny. Każdego dnia wychodził z paukarutu w butach wyściełanych futrem, uczył się chodzić na nowo. Bez palców u stopy było to trudne, lecz nie zważał na to. Pewnego dnia wybrał się na długi spacer wzdłuż skraju lodu i spostrzegł nadpływającą z dala łódź. Była wielka, miała dużą skórę przymocowaną do kija i wyglądała obco. Gdy powrócił wolno do paukarutów, zobaczył, iż wszyscy wyszli i machali rękoma do zbliżającej się łodzi.
— Kto to? — spytał Armun, bo nauczył się tylko paru słów tego dziwnego języka.
— Goście, nie są z naszych paukarutów. To bardzo ciekawe.
— Co się dzieje, wszyscy głośno mówią i machają rękami? Wyglądają na bardzo poruszonych.
— Nie wiem, krzyczą wszyscy naraz. Za długo spacerowałeś. Idź do paukarutu, a ja zobaczę, co się dzieje. Potem wrócę i ci opowiem.
Ortnar został sam w paukarucie, bo wszyscy Paramutanie, a także Kerrick, Arnwheet i Harl, byli przy łodziach. Usiadł ciężko i zaczął głośno jęczeć, bo nikt go nie słyszał, stopa bolała. Rad z odpoczynku żuł kawałek mięsa i czekał na powrót Armun.
— Zdarzyło się chyba coś bardzo ważnego — powiedziała. — Mówią o ularuaqach, których nie mogli odnaleźć przez całą zimę. Teraz chyba znaleźli je znowu. To bardzo ważne.
— Co to jest ularuaq? — spytał Ortanr.
— Polują na nie na morzu. Nigdy ich nie widziałam, ale muszą być bardzo duże, większe nawet od mastodontów. Wskazała na wznoszące się żebra. — Pochodzą z ularuaqa, podobnie jak i skórzana pokrywa — to jednak kawałek. Większość jedzonego przez nas mięsa, łącznie z tranem, pochodzi z ularuaqa. Paramutanie jedzą każde mięso, jedzą wszystko. — Pokazała mu morskiego ptaka zawieszonego za nogi na żebrach. — Ale ularuaq dostarcza im nie tylko pożywienia, ale materiału na łodzie; wszystko pochodzi z ularuaqa. Mówią, że zła pogoda i długie zimy je odegnały. Lód co roku dociera coraz dalej na południe i zmienia się coś w wodzie, nie zrozumiałam tego. Coraz trudniej więc zabijać ularuaqi, a dla Paramutanów oznacza to klęskę. Musimy zaczekać, zobaczymy, co stanie się teraz.
Minęło sporo czasu, nim ktoś wrócił do paukarutu. Pierwszy był Kalaleq, wpełzł przez wejście, pchając przed sobą kratę z cienkich kości, za nim weszli następni. Machał z radością plecionką powiązaną ścięgnami, zabezpieczoną na rogach i zaobleniach. Armun poprosiła, by mówił powoli. Gdy tłumaczył znaczenie tego wszystkiego, przekładała jego słowa na marbak.
Kerrick pierwszy pojął, o czym mówi Kalaleq.
— Te kości to jakaś mapa — dzięki niej znajdują drogę na oceanie, tak jak Yilanè na swoich mapach. Poproś go, by pokazał, gdzie jesteśmy teraz.
Po wielu wyjaśnieniach dotyczących plątaniny kości, pytaniach i nie precyzyjnych odpowiedziach, wszystko się wreszcie wyjaśniło. Kerrick, który przebył ocean, zrozumiał znaczenie słów Kalaleqa.
— To skutki zimy. Zmieniły one ocean tak samo jak ląd, zmieniły zasoby żyjących w nim istot. Powłoka lodu, na której jesteśmy, sięga przez północ oceanu aż do lądu po drugiej stronie. Byłem kiedyś na nim, choć nie na północy. Z jakiegoś powodu nie ma już ularuaqow po tej stronie morza, wszystkie chyba przeniosły się tam. Przybyłe właśnie ikkergaki przepłynęły ocean, widziały ularuaqi przy drugim brzegu. Co Paramutanie zamierzają zrobić?
Gdy Kalaleq zrozumiał pytanie, odpowiedział licznymi gestami. Ciągnął niewidoczne sznury, pokonywał wyobrażalne fale. Kerrick nie potrzebował niemal tłumaczenia Armun, by go zrozumieć.
— Spychają ikkergaki na wodę i przygotowują je do długigo rejsu. Gdy tylko lód zacznie się łamać, spróbują przebyć ocean i upolować ularuaqa, wrócą nim nastanie następna zima.
— Wobec tego my też musimy ruszać — powiedział Kerrick. — Jemy ich mięso, nie dając nic w zamian. — Zauważył kącikiem oczu, że Ortnar uśmiecha się smutno.
— Tak, pora wyruszać na południe — potwierdził — ale obawiam się wędrówki.
— Nie będziesz musiał maszerować — powiedziała bez namysłu Armun, dotykając jego ramienia. — Znam Paramutanów. Pomogą nam. Bez wahania zabrali mnie tu z chłopcami. Lubią nas, choć uważają za tak różnych od siebie. Woleliby byśmy tu zostali, ale gdy się uprzemy, zabiorą nas wiosną na południe. Jestem tego pewna.
— Czy jednak nie będą potrzebowali wszystkich ikkergaków na wyprawę łowiecką? — spytał Kerrick.
— Nie mam pojęcia. Zapytam i dowiem się.
— Musimy wyruszyć jak najszybciej — powiedział Ortnar. — Musimy wracać do sammadów.
Kerrick spochmurniał na te słowa. Zrobił ponurą minę, myśl o powrocie przywołała wspomnienia, spowodowała nawrót dawno zarzuconych, odsuwanych od siebie lęków.
Pomyślał najpierw o Vaintè, przepełnionej wieczną nienawiścią. Jest tam, knuje zniszczenie Tanu i Sasku, wszystkich ustuzou na świecie. Porzucił miasto i zagrażające mu Yilanè, bo chciał odnaleźć Armun. Dokonał już tego, są razem, bezpieczni. Ale nie będzie tak zawsze — dopóki będzie żyła Vaintè, dopóki będzie trwać jej nienawiść. Muszą wracać do miasta, wracać do Yilanè i hesotsanów, do świata ustuzou i murgu, do walki bez końca. Bo w tej chwili koniec oznaczałby zniszczenie sammadów.
Armun patrzyła na niego z niepokojem, śledziła myśli, zwłaszcza gdy na wspomnienie murgu zaczął wyginać ciało, robić dawne miny i posępnieć.