— Kerricku — rozległ się głos, jakby z bardzo daleka. Rozpoznał Sanone. — Jesteś nadal margalusem. Co nam rozkażesz?
W oczach starego człowieka było zrozumienie; mandukto Sasku znali ukryte tajemnice innych. Może lepiej rozumiał skryte uczucie Kerricka aniżeli on sam. Dość. Jest wiele do zrobienia. Musi na razie odsunąć od siebie wszelkie myśli o Armun.
— Będziemy potrzebowali jedzenia — powiedział. — Pokażę wam pola, na których są trzymane zwierzęta rzeźne. Na pewno nie wszystkie spłonęły. I te wszystkie trupy, coś trzeba z nimi zrobić.
— Do rzeki z nimi, nim zaczną się rozkładać — powiedział ponuro Sanone. — Zabierze je do morza.
— Tak, to załatwi sprawę. Wydaj rozkazy. Potem wybierz tych, którzy pójdą ze mną. Pokażę im drogę do zwierząt. Najemy się — a potem będzie wiele do zrobienia.
ROZDZIAŁ II
beleśekesse ambeiguru desguru kak’kusarod. murubelek murubelek.
Płynące na grzbiecie najwyższej fali mogą jedynie zapaść się w największą głębię.
Gdy tylko uruketo wypłynęło na pełne morze, Erafnaiś nakazała wszystkim, tak członkiniom jak i pasażerom, zejść na dół. Sama jednak pozostała na szczycie płetwy, obmywanej deszczem sztormu, nasunięte na oczy przezroczyste błony chroniły przed zacinającymi kroplami. Między falami ulewy mignęło jej raz spalone miasto, dym bił wysoko w niebo, plaże pozbawione były życia. Widok ten zapadł jej w pamięć, widziała go wyraźnie mimo powrotu deszczu; nigdy go nie zapomni. Pozostała na swym stanowisku aż do zmroku, kiedy to uruketo zwolniło i pchane prądem płynęło bez wysiłku. Miało to potrwać do świtu. Dopiero o zmierzchu znużona Erafnaiś zeszła do podstawy płetwy, gdzie spędziła całą noc. Przespała ją na opustoszałym miejscu sterniczki.
Gdy światło brzasku poszarzyło krąg widokowy nad głową, Erafnaiś zdjęła płaszcz senny i z trudem wstała.
Z bólem od starej rany na plecach wspinała się powoli do stanowiska obserwacyjnego na wierzchołku płetwy. Poranne powietrze było chłodne i świeże. Wiatr przegnał już wszystkie chmury wczorajszego sztormu, zostawiając czyste, jasne niebo. Płetwa zadrżała od szarpnięcia się uruketo, z nastaniem świtu olbrzymie stworzenie zaczynało płynąć szybciej. Erafnais zerknęła w dół, sprawdziła, czy sterniczka jest na swoim miejscu, i ponownie spojrzała na ocean.
Bryzgi piany przed wielkim pyskiem wskazywały, iż płynęła tam para towarzyszących im enteesenatów. Wszystko było jak należy…
A jednak nie wszystko. Powstrzymywane przez Erafnais w czasie snu ponure myśli wypłynęły znowu, zalały ją. Zacisnęła mocno kciuki na grubej skórze uruketo; wbiła w nią ostre pazury stóp. Przy jej pomocy Inegban* przybył wreszcie do Alpèasaku, miasto się wzmocniło. I zginęło w jeden dzień. Patrzyła na to, nic nie rozumiejąc; w całym swym życiu nigdy nie słyszała o ogniu. Teraz wiedziała o nim wszystko. Jest gorący, bardziej pali od słońca, trzaska, ryczy i śmierdzi, dławiąc podchodzących zbyt blisko, rozjaśnia się najpierw, by potem zmrocznieć. I zabił miasto. W dole leży garstka ocalałych, cuchnących ciągle czernią dymu. Pozostałe Yilanè i fargi zmarły wraz z miastem, leżą martwe w spalonym grodzie. Zadrżała i spojrzała bystro naprzód. Bała się oglądać, aby nie ujrzeć znów tego straszliwego miejsca. Gdyby była w mieście, zginęłaby z innymi, bo oczywiście te, których nie pochłonął ogień, zmarły po śmierci Alpèasaku.
Teraz jednak musi się zająć innymi problemami. W dole jest uczona Akotolp, trzymająca ciągle rękę samca, którego zawlokła na brzeg. Potem jednak przestała się ruszać, siedzi ciągle jak sparaliżowana, nie odpowiadając na pytania. Tkwi tak nieczuła na jęki i skargi samca, który chce, by go puścić. Co należy z nią zrobić? A co z innymi na dole, które nie umarły? Co trzeba uczynić? Musi wreszcie zastanowić się nad tamtą. Nad tą, której imienia nikt nie wymienia.
Erafnais wzdrygnęła się i cofnęła, gdy Vaintè wspięła się na płetwę. Wydawało się, że wezwała ją swymi myślami — ostatnią osobę, którą pragnęłaby ujrzeć w ten jasny poranek.
Nie okazując, iż zauważyła obecność dowódczym, Vaintè przeszła na tył płetwy i spojrzała na wzburzony kilwater. Erafnais czuła, co tamta czyni, i nie bacząc na swe obawy, obejrzała się także, wpatrując w horyzont. Był ciemniejszy niż w innych kierunkach, może od resztek nocy, czy sztormu, na pewno nie był to ląd i miasto. Było za daleko, by je dojrzeć. Jedno oko Vaintè zwróciło się w stronę Erafnais; ta przemówiła:
— Weszłaś na statek w milczeniu, Vaintè, i trwasz w nim stale. Czy one zginęły?
— Wszystkie zginęły. Podobnie jak miasto.
Pomimo tych przerażajcąych słów Erafnais spostrzegła, jak dziwnie mówi Vaintè. Nie jak wyższa do niższej, czy nawet równa do równej, lecz głucho i bez uczuć, co było zaskakujące. Wydawało się, że jest sama, że nie ma wokół niej nikogo, że głośno myśli.
Erafnais chciała zachować milczenie, ale mimo to odezwała się, pytanie wypłynęło z niej jakby wbrew woli.
— Ogień — skąd wziął się ogień?
Sztywna maska Vaintè zniknęła w jednej chwili, jej ciałem targnął nie ukrywany wstrząs, tak szeroko rozwarła usta, wyrażając tym nienawiść-śmierć, iż słowa jej dobiegały stłumione i splątane.
— Przyszły ustuzou… ustuzou ognia… nienawistne… nienawistny. Śmierć. Śmierć. Śmierć.
— Śmierć — padło szorstkie słowo, dłonie poruszały się w zwrotnej pozie odebrania-sobie. Do Erafnais dotarł tylko dźwięk, bo Enge wspięła się za jej plecami. Vaintè widziała ją jednak, zrozumiała dobrze znaczenie i odpowiedziała z jadem w każdym ruchu.
— Córo Śmierci, powinnaś ze swoimi zostać w tym ogniu-mieście. Najlepsze ze zmarłych Yilanè zasługiwały na to, by być na waszym miejscu.
W gniewie mówiła, jak równa do równej, jak efenselè. Gdy dorasta się w morzu z innymi, wynurza się razem ze swą grupą, efenburu, wówczas jest to równie oczywiste, co powietrze, którym oddychamy. Na całe życie jest się efenselè dla innych z efenburu. Enge jednak odrzuciła to.
— Masz słabą pamięć, niższa. — Powiedziała to w najbardziej ob-raźliwy sposób, jak najwyższa z wysokich do najniższej z niskich. Stojąca między nimi Erafnais jęknęła z przerażenia, wycofała się z piersią najpierw jaskrawo czerwoną, a potem pomarańczową. Vaintè cofnęła się jak po uderzeniu. Enge była bezlitosna.
— Wyrzekłam się ciebie. Twa hańba wisi na mnie, odrzucam cię jako efenselè. Zuchwała ambicja zabicia ustuzou Kerricka, wszystkich ustuzou spowodowała zniszczenie dumnego Alpèasaku. Rozkazałaś nędznej Stallan zabić me towarzyszki. Od jaja czasu nie było nikogo takiego jak ty. Nie powinnaś była nigdy wynurzyć się z morza. Gdyby całe me efenburu, łącznie ze mną, zginęło tu, w mokrej ciszy, byłoby to lepsze od tego.
Skóra Vaintè rozgorzała wściekłością, lecz szybko ściemniała, gdy słowa Enge umilkły. Gniew płonął teraz wewnątrz niej, wykorzysta go w razie potrzeby — nie zmarnuje go przeciwko tej niskiej, która była kiedyś jej równa.
— Zostaw mnie — powiedziała i odwróciła się w stronę pustego morza.
Enge odwróciła się również, oddychając głęboko. Wstydziła się tego nieokiełznanego wybuchu. Nie w to wierzyła, nie tego nauczała inne. Z wielkim wysiłkiem uspokoiła ruchy swych kończyn, płonące barwy piersi i wnętrza dłoni. Dopiero gdy zastygła jak kamień, równie obojętna co Vaintè, pozwoliła sobie na słowa. W dole członkinie załogi kierowały uruketo przez morze; tuż poniżej stała ich dowódczym. Enge wychyliła się w głąb statku i odezwała się z przyzwaniem uwagi: