Выбрать главу

Paramutanie byli dobrymi rybakami, ich wędki wisiały za burtą niemal stale. Haczyki wycięte były z dwóch kostek, jednej zaostrzonej na końcu, drugiej z otworem na linkę, połączonych razem wiązadłem. Na wędce były trzy, cztery takie haczyki, przynętę stanowiły kawałki skóry pomalowane na żółto i czerwono. Za ciężarek służył duży odłamek skały z wydrążoną dziurą, przez którą przechodziła bardzo długa lina. Ciężarek wyrzucano za burtę i popuszczano linkę. Po wyciągnięciu często obciążały ją ryby. Zdobycz była, oczywiście, pochłaniana na surowo, tak jak mięso jedzone przez Paramutanów; Tanu dawno już się do tego przyzwyczaili.

Wodę przechowywano w skórach, często uzupełniano ją w strumieniach wpadających do morza. Wybrzeże pokryte było teraz świeżą trawą, na drzewach rozwijały się świeże liście. Szybciej, niż sądzili, dopłynęli do ujścia wielkiej rzeki, gdzie obozowały sammady w czasie wędrówki na południe. Tanu cieszyli się ciepłem, ale Paramutanom było coraz trudniej oddychać. Dawno już zrzucili wszystkie skóry i usiłowali, jak tylko mogli, chronić się przed słońcem, lecz mimo to ich miękka, brunatna sierść stale lśniła od potu. Coraz rzadziej się śmiali. Po upalnym, słonecznym dniu, wieczorem Kalaleq odciągnął Armun na bok. Siedział skulony, wyczerpany, wachlując się rozczapierzonym ogonem.

— Musisz nauczyć się prowadzić ikkergak i upewnić się, czy potrafią to inni Erqigdlit, gdyż nadeszła pora odejścia Paramutanów. Zostawiamy cię, umieramy…

— Nie mów tak! — krzyknęła przerażona, bo wiedziała, że śmierć zawsze czai się w pobliżu, gotowa zjawić się po przywołaniu. — Męczy was ciepłe powietrze; wylądujemy, a wy wrócicie na północ.

Paramutanie od wielu dni cierpieli z powodu upału, lecz mimo to nalegali, by dalej płynąć. Nie zgodzili się na lądowanie i powrót ikkergaku na północ. Armun czuła, że trzeba coś postanowić, gdy niespodziewanie decyzja zapadła bez jej udziału. Żagiel nagle zało-potał, ikkergak skręcił i zapadł się w wodę. Sterował teraz Kerrick, naciskając mocno na rumpel wskazywał na brzeg i krzyczał.

Byli tuż za przybojem, mijali długą plażę ciągnącą się w obie strony aż do horyzontu. Przypływ odsłonił piasek, gładki i równy, na którym leżał ciemny przedmiot wskazywany przez Kerricka. Wyglądał jak szara skała. Armun nie rozumiała, czym Kerrick się przejmuje. Zrozumiała dopiero wtedy, gdy wciągnęła powietrze.

Mastodont. Był martwy.

Skierowali ikkergak na plażę w pobliżu ciała. Kerrick pierwszy wyskoczył na brzeg, brnął przez przybój ku wielkiemu, zastygłemu kształtowi. Trąba leżała w wodzie, unoszona przez fale. Kerrick zniknął na chwilę za cielskiem mastodonta, pojawił się z powrotem z twarzą posępną jak śmierć. Pokazał strzałkę Yilanè wyciągniętą z pomarszczonego boku zwierzęcia.

— Musicie wracać — krzyknęła w języku Paramutanów Armun, jej głos drżał ze strachu. — Płyńcie na północ, całą noc, nie zatrzymujcie się. My ruszamy w głąb lądu, z dala od oceanu.

Chwyciła Arnwheeta, a Harl wyskoczył z pluskiem do wody. Ortnar zszedł z trudem z dziobu. Armun wytłumaczyła przerażonym Paramutanom, co się stało. Mówiła bardzo szybko.

— Były tu te stworzenia, o których wam opowiadałam, murgu. Uderzyły z morza, z południa. Będziecie bezpieczni, jeśli wrócicie na północ.

— Mastodont wyszedł stamtąd — powiedział Kerrick, wskazując na drzewa za wydmami. — Ślady są jeszcze widoczne. Mają dwa, trzy dni. Powiedz Kalaleqowi, by wyładował nasze rzeczy. Każ im odpłynąć.

Martwe ciało mastodonta rozstrzygnęło dotychczasowe spory.

— Powrócimy — zgodził się Kalaleq, nie mogąc ukryć w głosie lęku. — Ruszymy na północ, będziemy łowić ryby i zabierzemy je do paukarutów. Wracajcie z nami, bo murgu zabiją i was.

— Musimy zostać.

— No to przypłyniemy po was. W to samo miejsce. Nim nastanie zima. Musimy nałapać więcej ryb. Wrócicie z nami.

— Proszę, zrozum mnie, nie możemy tego zrobić. Musimy tu zostać. Wracaj szybko, musisz odpłynąć.

Stała na brzegu, otaczając ramionami chłopców. U stóp leżała kupka ich rzeczy. Ikkergak złapał wiatr i odpływał szybko od brzegu. Paramutanie pamiętali, co nakazuje zwyczaj przy wyruszaniu, śmiali się więc i żartowali głośno, dopóki ich ostrych głosów nie zagłuszyły fale bijące o brzeg.

Ortanr ruszył powoli naprzód, opierając się ciężko na włóczni.

Pozostali zarzucali pakunki na ramiona. Poszli za nim, dogonili i zobaczyli to w tym miejscu, gdzie zginął sammad.

Wszyscy mieli w pamięci straszny widok, z wyjątkiem czteroletniego Arnwheeta, który kurczowo ściskał dłoń matki w odrętwiałym milczeniu. A teraz znów zobaczyli zapadłe namioty, rozrzucone ciała, martwe mastodonty.

— To był sammad Sorliego. Szli na północ — powiedział ponuro Ortnar. — Ale gdy spotkaliśmy ich jesienią, wędrowali na południe. Dlaczego więc…

— Wiesz dlaczego? — powiedział Kerrick głosem równie posępnym co otaczające ich pobojowisko. — Coś się stało w mieście. Muszę tam iść, zobaczyć…

Urwał, bo dobiegł ich z puszczy głos słaby i odległy, ale znany im wszystkim. Ryk mastodonta. Kerrick pobiegł w tym kierunku, minął miejsce rzezi, wpadł na ścieżkę między drzewami, łatwo widoczną dzięki połamanym gałęziom i krzewom. Mastodonty wpadły w panikę podczas napaści, rozbiegły się. Zobaczył martwe ciała, potem następne. Zatrzymał się i usłyszał znów trąbienie, tym razem znacznie bliżej.

Szedł cicho mroczniejącym lasem, aż ujrzał zwierzę. Zawołał je łagodnie, odwróciło ku niemu głowę i uniosło trąbę, odpowiadając smutnym rykiem.

Gdy Kerrick podszedł bliżej, ujrzał za mastodontem małą dziewczynkę stojącą żałośnie pod drzewem. Była przestraszona i milcząca, miała najwyżej osiem lat. Zbliżając się do niej, mówił łagodnie, bo i dziecko, i zwierzę byli przestraszeni. Nachylił się i wziął dziewczynkę na ręce.

— Daj ją — powiedziała Armun, która wyszła zza drzew. Kerrick oddał dziecko.

Było zbyt ciemno, by iść dalej. Zostali tam, pod osłoną drzew, czekali na resztę. Chłopcy wkrótce stanęli przy Armun, ale Orntar doszedł dopiero po chwili.

— Przenocujemy bez ognia — powiedział Kerrick. — Nie wiemy, dokąd poszły Yilanè. Może przybyły lądem i są gdzieś w pobliżu.

Dziewczynka w końcu odezwała się do Armun, ale nie dowiedzieli się od niej niczego nowego. Nazywała się Darras. Była sama w lesie, przykucnęła za osłoną krzaków, gdy wszyscy zaczęli krzyczeć. Przestraszyła się, nie wiedziała, co robić, została w ukryciu.

Potem spotkała mastodonta i została z nim. Była głodna. Zapytana, dlaczego sammad wędrował na północ, nie potrafiła odpowiedzieć. Zjadła chciwie zimne mięso i zaraz potem zasnęła.

Nikt się nie odzywał, dopóki Kerrick nie przerwał milczenia: — Rano sprawdzę, dokąd prowadzą ślady Yilanè. Jeśli odeszły, ruszamy na południe, do jeziora, nad którym zostawiłem dwóch samców murgu. Jeśli jeszcze żyją, zabierzemy im śmiercio-kije. Znajdziemy tam i żywność; będziemy bezpieczni. Muszę zobaczyć, co się stało w Deifoben, ale zrobię to sam, wy zostaniecie nad jeziorem.

— Musisz to uczynić — powiedział ponuro Ortnar. — Były tam sammady, nie wiadomo, czy jeszcze istnieją. Musimy wiedzieć, co się stało.

ROZDZIAŁ XXIII

Ortnar wyszedł o świcie. Opierając się ciężko na włóczni, poszukiwał śladów Yilanè. Kerrick chciał to zrobić sam, ale wiedział, że wielki łowca jest dużo lepszym tropicielem i zwiadowcą. Gdy Armun karmiła dzieci, wyciął długie, mocne tyczki i zrobił włóki, związał je paskami z pakunków. Mocował je do mastodonta, gdy wrócił Ortnar.