Ortnar był zbyt osłabiony, by sprzeciwiać się umieszczeniu na włókach. Kilka dni leżał jak martwy, budził się tylko po to, by napić się i coś zjeść. Dni stawały się cieplejsze, zwierzyny przybywało, ale czuli się coraz mniej bezpiecznie. Spotykali murgu. Małe zabijali i zjadali, wiedzieli jednak, że są tam i ogromni mięsożercy. Kerrick szedł zawsze z naciągniętym łukiem i nałożoną strzałą, często żałował, że ich hèsotsany nie przetrzymały zimy.
Ortnar mógł już siedzieć i trzymać mięso w prawej ręce. Zrobił nawet kilka kroków oparty na kuli wyciętej dlań, przez Kerricka, wlokąc za sobą bezwładną lewą nogę.
— Mogę jeszcze trzymać włócznię w prawej ręce, tylko dlatego jestem z wami. Gdyby byli tu inni łowcy, zostałbym pod drzewem po waszym odejściu.
— Będziesz jeszcze zdrów — powiedział Kerrick.
— Może. Jestem jednak łowcą, a nie kulawcem. To Herilak mnie zabił. Po bójce głowa płonęła mi ogniem, tu, gdzie mnie uderzył. Czułem, jak pali się tam i w całym ciele, dlatego upadłem. Teraz jestem na wpół żywy i bezużyteczny.
— Potrzebujemy cię, Ortnarze. Tylko ty znasz las. Musisz zaprowadzić nas nad jezioro.
— To mogę. Ciekawe, czy twoje ulubione murgu jeszcze żyją?
— Też jestem ciekaw — Kerrick chętnie zmienił temat. — Ci dwaj są jak — nie wiem, co powiedzieć. Jak dzieci, które nigdy nie dorosły.
— Dla mnie były dostatecznie dorosłe — i brzydkie.
— Tak, z wyglądu. Widziałeś jednak, gdzie ich trzymano. Zamknięci, karmieni, pilnowani, nigdy nie wypuszczani. Po wyjściu z morza po raz pierwszy byli sami i wolni. Murgu zabierają samców i zamykają ich, zanim jeszcze nauczą się mówić. Jeśli ci dwaj przeżyli zimę, będzie to miłe spotkanie.
— Jeszcze lepiej, gdy zobaczymy ich martwych — powiedział gorzko Ortnar. — Jak wszystkie murgu.
Szli jedynie nocami, w dzień chroniąc się wraz z mastodontem pod drzewami. Łowy mieli udane, surowe ryby i cuchnące mięso stanowiły tylko wspomnienia. Mieli szczęście, bo żaden z większych murgu nie polował w gęstej puszczy, a mniejsze, nawet drapieżne, uciekały przed nimi. Ortnar uważnie śledził drogę i pokazał, kiedy skręcić ku okrągłemu jezioru. Ta ścieżka była węższa i zarośnięta, nie używano jej od dawna. Nie sposób było poruszać się w nocy, musieli więc wędrować w dzień, mijać szybko nieliczne otwarte miejsca, uważnie obserwując niebo.
Kerrick szedł na czele z nastawioną włócznią, bo Ortnar stwierdził, że zbliżają się do jeziora. Idąc najbaczniej i najciszej, jak tylko potrafił, przyglądał się uważnie drzewom i miejscom zacienionym. Za sobą słyszał odgłos łamanych gałęzi, to mastodont brnął przez puszczę. Nagle zamarł, gdy przed nim pękła gałązka.
Coś się poruszało w cieniu. Ciemna postać, znajoma, aż za bardzo…
Yilanè — uzbrojona!
Czy ma spróbować strzału z łuku? Nie, zostałby spostrzeżony. Zbliżała się, wyszła na słońce. Kerrick wstał i zawołał:
— Witaj, potężny myśliwy!
Yilanè okręcił się, cofnął, otworzył ze strachu usta i próbował wymierzyć z hèsotsanu.
— Nadaske, od kiedy to samce zabijają samców? — spytał Kerrick. Nadaskie cofnął się o krok i przysiadł ciężko na ogonie, okazując strach i bliskość-śmierci.
— Och, mówiące ustuzou, o mało co nie umarłem!
— Ale, jak widzę, nie zrobiłeś tego. Żyjesz i bardzo mnie to cieszy. Co z Imehei?
— Jest jak i ja — silny i czujny, i oczywiście tęgi z niego myśliwy…
— I taki gruby?
Nadaske uczynił ruchy oburzenia i gniewu.
— Jeśli wydaję ci się gruby, to tylko ze względu na naszą dzielność w puszczy. Po zjedzeniu całego dobrego mięsa schudliśmy, nim opanowaliśmy sztukę polowania i łowienia ryb. Teraz jesteśmy doskonałymi… och, zbliża się coś okropnego!
Uniósł hèsotsan i ruszył do ucieczki. Kerrick powstrzymał go.
— Odrzucenie strachu, przyjęcie radości. Nadchodzą moi towarzysze z wielkim zwierzęciem jucznym. Nie uciekaj, ale idź do Imehei i powiedz mu kto sią zbliża, by nas nie zastrzelił.
Nadaske wyraził zgodę i szybko zszedł ze ścieżki. Wśród trzasków łamanych konarów podszedł mastodont.
— Jesteśmy bardzo blisko — zawołał Kerrick do Armun. — Dopiero co rozmawiałem z murgu, o którym ci mówiłem. Zbliżcie się, wszyscy, nie macie się czego bać. Nie skrzywdzą was. To moi przyjaciele.
Zabrzmiało to dziwnie w marbaku, lecz nie znlaazł bliższego odpowiednika pojęcia efenselè. Rodzina byłaby może lepszym słowem, ale nie sądził, by Armun się to spodobało. Nie mógł też powiedzieć, że murgu są częścią jego sammadu. Ruszył szybko naprzód, pragnąc zobaczyć się z obydwoma samcami.
Ortnar wygrzebał się z włóków i powlókł za nim. Podeszli tak na brzeg jeziora, stanęli pod drzewami, patrząc na ogrom zalanych słońcem wód. Imehei i Nadaske czekali w nieruchomym milczeniu pod baldachimem z zielonych pnączy, w dłoniach ściskali hèsotsany.
Mastodont został zatrzymany i Kerrick czuł, że Tanu stoją za nim równie nieruchomo jak samcy Yilanè. Milczenie nad wodą przerwało przelatujące nisko stado jaskrawo upierzonych ptaków, które zapełniły powietrze swym wrzaskiem.
— Oni są z mego efenselè — Kerrick zawołał do samców, wychodząc na słońce, by mogli go zrozumieć. — Wielkie-szare-nierozum-ne-zwierzę nosi nasze rzeczy. Niepotrzebna wam broń.
Gdy się odwrócił, zobaczył, że dziewczynka kryje twarz w spódnicy Armun; tylko ona i Arnwheet nie trzymali włóczni.
— Ortnarze — powiedział łagodnie — szedłeś z tymi samcami, nigdy cię nie skrzywdzili. Armun, włócznia nie będzie ci potrzebna ani tobie, Harlu. Te murgu wam nie zagrażają.
Ortnar oparł się na włóczni, pozostali opuścili swoje. Kerrick odwrócił się od nich i podszedł do ciągle zesztywniałych samców.
— Pracowaliście tu ciężko — powiedział — sporo zrobiliście od mego odejścia.
— Czy te małe-brzydkie ustuzou to młode? — spytał Imehei, trzymając ciągle broń w pogotowiu.
— Tak, i inaczej niż wasze młode, są już Yilanè. Będziecie tu stać cały dzień, gapiąc się jak fargi, czy przywitacie sią ze mną, dacie chłodną wodę i świeże mięso? Samice by tak zrobiły. Czy samce są od nich gorsze?
Grzebień Imehei poczerwieniał ze wstydu i samiec odłożył hè-sotsan.
— Było tu tak spokojnie, że zapomniałem o ostrożności twej samiczo-samczej mowy. TU jest jedzenie i woda. Witamy twych brzydkich efenselè.
Nadaske również odłożył broń, choć nie bez wahania. Kerrick głęboko odetchnął.
— Radość z towarzystwa — powiedział. — Nareszcie-powitanie. Chciał głęboko wierzyć, że tak już zostanie.
ROZDZIAŁ XXIV
Sammadar Kerrick przez chwilę patrzył szczęśliwy na dwie części swojego sammadu stojące naprzeciw siebie. Różnili się bardzo, byli od siebie odlegli, inni, dzielił ich nie tylko język. Odprzęgał mastodonta od włóków i spętał go pod drzewami, gdzie zwierzę zaczęło zrywać młode liście. Zaczęło stanowić problem, było tak wielkie, iż na pewno zostanie dostrzeżone z powietrza. Wyjście było oczywiste; zabić je i uwędzić mięso. Będą musieli to zrobić, choć jeszcze nie nadszedł czas. A poza tym było już tyle zabijania.
Armun rozpaliła małe, bezdymne ognisko pod szerokim, rozłożystym drzewem; w pobliżu bawiły się dzieci. Ortnar spał, a Harl poszedł na łowy, kierując się w część dżungli drugiej połowy obozowiska. Kerrick miał chwilę spokoju, mógł pomyśleć o rozmowie z samcami. Trzymając się cienia, poszedł do obozowiska nad brzegiem jeziora. Spojrzał z podziwem na grubą osłonę z liści.