Выбрать главу

— Zrobiliście to sami? — spytał — Wyhodowaliście tę osłonę, by nikt was nie spostrzegł z powietrza?

— Samice kierują się brutalną siłą, samce rozumem — powiedział z zadowoleniem Nadaske, odchylając się na ogonie.

— Ogromna praca ścinania świeżych-gałęzi — dodał Imehei. — Bardzo szybko schną i zmieniają barwę. Dlatego postawiliśmy tyczki i puściliśmy na nie bluszcz.

— Dzieło rozumu, nieskończony-podziw.

Kerrick podkreślił to stwierdzenie mocnymi kontrolerami. Samce pracowały w obcym im środowisku, stawiały czoła trudnościom, o jakich nigdy się im nie śniło w bezpiecznym zaciszu hanalè. Mają teraz bezpieczne schronienie i na pewno dobrze jedzą.

— Czy łowy są pomyślne?

— Jesteśmy specjalistami — powiedział Imehei. — Także w sztuce połowu ryb. — Podreptał do dołu w ziemi wypełnionego mokrymi liśćmi, grzebał w nim i wrócił z dwoma dużymi skorupiakami słod-kowodnymi. — Złapaliśmy je. Pragniemy-jedzenia?

— Później. Głód-już-zaspokojony.

— Lepsze od mięsa — powiedział Imehei, wkładając jednego skorupiaka do ust, a drugiego podając Nadaske. Żuł gorliwie, ostre, spiczaste zęby szybko uporały się z posiłkiem, spomiędzy warg wypadały kawałki muszli.

Nadaskie jadł równie szybko, po czym wypluł w krzaki resztki skorupy.

— Bez nich jedzenie nie byłoby takie dobre. Nie znamy tajemnicy przyrządzania mięsa — a ty? Kerrick okazał przeczenie.

— Widziałem, jak robiono to w mieście. Świeżo-zbite mięso wkładane jest do wanien z płynem, który je zmienia. Nie mam pojęcia, co to za płyn.

— Wspaniałe galaretowate-mięso — powiedział Imehei. Nadaske dodał gest zgody. — Ale z miasta brakuje nam chyba tylko tego. Swoboda ducha i ciała jest nagrodą za całą tę pracę.

— Czy widzieliście innych Yilanè — czy wiecie coś o mieście? — spytał Kerrick.

— Nie! — rzucił porywczo Imehei. — Tak wolimy. Wolni, silni — i nie wspominający plaż narodzin. — Mówił niewyraźnie, bo złączonymi kciukami wydłubywał spomiędzy zębów duże kawałki muszli.

— Dumni jesteśmy z tego, co tu zrobiliśmy, ale i często rozmawialiśmy o niedawnej przeszłości. Śmierć i nienawiść dla ustuzou za zabicie miasta. Wdzięczność wobec ustuzou-Kerricka za ocalenie nam życia, uwolnienie ciał.

— Wielokrotne wzmocnienie — dodał Nadaske.

Obaj Yilanè zamilkli po tej oracji, ich ciała zamarły w pozie wdzięczności. Po zimie wśród Paramutanów samce wydawały się krępe i brzydkie, przerażały pazury u nóg i wielkie zęby, oczy patrzące często w dwóch różnych kierunkach, lak ich widzą inni łanu. Jednak Kerrick patrzył na nich jak na wiernych przyjaciół, rozumnych i pełnych wdzięczności.

— Efenselè — powiedział bez namysłu, z tonami wdzięczności i przyjęcia. Automatycznie odpowiedzieli zgodą. Wracając do obozowiska Tanu, Kerrick szedł powoli, czując zadowolenie ze zmian, jakie dzięki niemu dokonały się u obu Yilanè.

Nie trwało to długo. Myślami znów wrócił do miasta, martwił się o jego los. Musi zobaczyć, co się tam dzieje. Powściągał swą niecierpliwość, wiedział, że nie ośmieli się zostawić obu grup, dopóki nie przestaną się siebie bać. Darras nie podchodziła do obu samców, wybuchała płaczem na ich widok, bo była świadkiem, jak im podobne wymordowały sammad. Harl, podobnie jak i Ortnar, zachowywał się czujnie i niespokojnie w pobliżu samców. Tylko Arnwheet nie bał się Yilanè ani oni jego. Nazywali go mały-niegroźny i świeżo-wyszły-z-morza. Wiedzieli, że łączy go z Kerrickiem coś bardzo bliskiego i ważnego, nie rozumieli jednak, jak rodzice mogą być związani z dzieckiem. Yilanè rodziły się z zapłodnionych jaj noszonych przez samców i wchodziły do morza zaraz po wykluciu się z nich. Jedyna znana im więź łączyła efenburu, dorastania razem w oceanie. Wspomnienia samców na ten temat były mgliste, bo szybko rozłączono ich od samic. Arnwheet towarzyszył zawsze Kerrickowi, gdy ten rozmawiał z samcami, siedział i podziwiał ich ruchliwe postacie i zgrzytające głosy. Była to dla niego wspaniała zabawa.

Dni mijały, a obie grupy nie zbliżały się do siebie. Kerrick tracił nadzieję na zmianę tej sytuacji. Gdy inni spali, próbował rozmawiać o tym z Armun.

— Jak mogę polubić murgu? — spytała i poczuł jak jej ciało sztywnieje mu pod ręką. — Po tym wszystkim, co zrobiły, po całym tym zabijaniu?

— Nie zrobiły tego samce, były w mieście uwięzione…

— Dobrze. Wsaź ich z powrotem do więzienia. Albo zabij. Zrobiłabym to sama, gdybyś nie zakazał. Dlaczego musisz z nimi rozmawiać, przebywać z nimi? Wydawać te okropne dźwięki i trząść ciałem? Nie powinieneś.

— Będę to robił. Są moimi przyjaciółmi.

Stracił nadzieję, że cokolwiek wytłumaczy; mówił to już tyle razy. W ciemności gładził jej włosy, potem dotknął językiem miłe mu rozszczepione wargi i połaskotał ją. Tak było lepiej. Pragnął jednak, by radości dostarczała mu także druga sfera jego życia, by połączyły się obie części jego natury.

— Muszę iść do Deifoben — powiedział Armun następnego dnia. — Muszę zobaczyć, co się tam stało.

— Pójdę z tobą.

— Nie, to jest twoje miejsce. Nie będzie mnie tylko kilka dni, pójdę tam i zaraz wrócę.

— To niebezpieczne. Możesz zaczekać…

— Nic się nie zmieni. Nie potrwa to długo, obiecuję ci. Pójdę tam — ostrożnie — i wrócę, najszybciej jak będę mógł. Niczego ci tu nie zabraknie, mięsa jest dużo. — Spostrzegł, jak patrzy z obawą na obozowisko obu samców. — Tamci dwaj nie skrzywdzą cię, przyrzekam. Samce tego nie chcą. Bardziej się boją was niż wy ich.

Poszedł do obu Yilanè, by powiadomić ich o swym odejściu, zareagowali tak, jak się tego spodziewał.

— Natychmiastowa śmierć — koniec życia! — zajęczał Imehei. — Bez ciebie ustuzou nas zabiją, zawsze zabijają.

— Nie umrzemy sami, obiecuję — powiedział Nadaske z ponurą pewnością. — Nie jesteśmy silni-samiczy, lecz mimo to nauczyliśmy się bronić.

— Dość! — rozkazał rozdrażniony Kerrick, używają formy zwracania się samicy-wyższej do samca-niższego, najsilniejszej, jaka mu przyszła do głowy w tej dziwnej sytuacji. — Nie będzie żadnego zabijania. Tak rozkazałem.

— Jak możesz wydawać rozkazy samicy ustuzou, będąc samcem?

— spytał Imehei z lekkim odcieniem ironii. Z Kerricka opadł gniew, zaczął się śmiać. Samce nigdy nie pojmą, że Armun, choć samica, niczym nie kieruje, że całkowicie jest mu podporządkowana.

— Szacunek-błaganie — okazał gestami. — Po prostu trzymajcie się od nich z daleka, a obiecuję warn, że i oni nie będą się zbliżać. Czy zrobicie to dla mnie?

Obaj z wahaniem wyrazili zgodę.

— Dobrze. Teraz pójdę powiedzieć to samo ustuzou. Mam jednak do was prośbę. Dajcie mi jeden ze swoich hesotsanów. Tamte, które zabraliśmy zginęły z zimna.

— Śmierć-od-strzałek!

— Głód — brak mięsa!

— Zapomnieliście, kto dał wam broń, nauczył z niej korzystać, uwolnił i ocalił wasze bezwartościowe życie. Pożałowania godny pokaz typowego dla samców braku wdzięczności.

Nastąpiły dalsze lamenty i skargi na samiczą brutalność z jego strony, ale w końcu dali mu z oporami jedną ze swych broni.

— Dobrze nakarmiony? — spytał, klepiąc stworzenie po pysku, by pokazało zęby.

— Nie żałowaliśmy opieki, jadły wcześniej od nas — powiedział Nadaske z pewną przesadą.

— Podziękowania. Wrócę wkrótce. Za kilka dni, najwyżej.

Wyruszył następnego dnia o świcie, zabierając z sobą niewielki zapas wędzonego mięsa. Było ono, obok hèsotsanu, jedynym jego obciążeniem, szedł więc szybko i lekko. Droga była wyraźna; pokonywał ją pośpiesznie, zwolnił dopiero po dojściu do najbardziej zewnętrznych pól i poruszał się odtąd z najwyższą ostrożnością. Był już w granicach Alpèasaku, zamknięte tu zwierzęta dawno padły, zapory zaniknęły. Przed sobą widział świeżą zieleń na jednej z zewnętrznych ścian z cierni.