Była zieleńsza niż pamiętał; gdy podszedł bliżej, zrozumiał dlaczego. Pokrywały ją wielkie, płaskie, wilgotne liście. Na długich kolcach gniły ciała ptaków i małych zwierząt.
Yilanè.
Czy zasadziły tę zaporę, by powstrzymywała nieprzyjaciela od wewnątrz, czy z zewnątrz? Kto teraz zajmuje miasto? To nadal De-ifoben — czy też odrodził się Alpèasak?
Nie miało sensu przedzierać się od strony lądu; nowa zapora na pewno otacza miasto. Mógłby całe dni iść wzdłuż niej i nic by mu to nie dało. Morze, tylko morze. Zapomniał o całej ostrożności i ruszył biegiem. Dopiero gdy zmęczył się, zaczął ociekać potem, zwolnił i zatrzymał się w cieniu drzewa. To nic nie da. Popełni tylko w ten sposób samobójstwo. Musi iść powoli i ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony. Był już wieczór. Musi znaleźć wodę i schronienie na noc. Na brzeg ruszy o pierwszym brzasku.
Zjadł kawałek mięsa i pomyślał, że nie uda mu się zasnąć. Był po długim, wyczerpującym dniu, tu przywitało go szare niebo i zimna mgła, która pokryła go rosą. Nad morze nie było daleko, ale mgła gęstniała, skrywała wszystko. Słyszał już fale bijące w niewidzialną plażę. Uważnie pokonywał ostatnie zarośla, aż osiągnął znajome wydmy. Postanowił poczekać tu, nim mgła się nie uniesie.
Zanosiło się na kolejny upalny dzień i słońce wkrótce przebije chmury. W niknącej mgle widział ciemny kształt na wodzie, zbliżał się do brzegu. Ukryty w zaroślach patrzył, jak wynurzał się z oparu. Czarne burty, wysoka płetwa. Uruketo.
Płynęło powoli na południe w kierunku portu. Nie wiedział, co to oznacza; może to patrol śledzący brzeg. A może tam jest nowa przystań.
Resztki nadziei, jakie mu pozostały, zniknęły na widok dwóch małych łodzi; wstające słońce lśniło w muszlach na ich dziobach. W każdej siedziały fargi, wypływały na połów.
Deifoben stało się znowu Alpeasakiem. Była bitwa, napaść, zniszczenie. Wszystko to miało miejsce podczas jego nieobecności.
Ale gdzie są Tanu i Sasku, którzy tu wtedy mieszkali? Co się z nimi stało? W oddali widniała zapora ze śmiercionośnych cierni. Nie mógł niczego za nią dostrzec, ale aktywność na morzu dowodziła, że miasto należało znów do Yilanè, la myśl uderzyła go, powaliła czarną pięścią rozpaczy. Czy wszyscy zginęli? Leżał z policzkiem na piasku, obok szybko przebiegł pająk. Wyciągnął dłoń, by go zgnieść, lecz powstrzymał rękę i patrzył, jak znika pośpiesznie z oczu. Czy zginęli wszyscy, czy zginęli?
Jeżeli będzie tak leżał, nigdy nie dowie się co zaszło. Wiedział o tym, lecz poczucie nieszczęścia opanowało go tak mocno, że czuł się pokonany, bezradny. Uniósł głowę dopiero wtedy, gdy przez otaczające go resztki mgły dosłyszał odległe krzyki. Był za daleko, by je zrozumieć.
Ale czy to rzeczywiście łodzie rybackie? Może należą do wyprawy bojowej udającej się na północ? Musi to sprawdzić; mogą tam gdzieś być Tanu. Schował się za wydmami i ruszył na północ. Biegł, póki się nie zmęczył, potem wypełzł znów na wydmę, by spojrzeć na ocean, zobaczyć, gdzie są łodzie.
Wiatr był wschodni, gnał przed sobą grube deszczowe chmury. Wkrótce spadły pierwsze krople, następne były coraz większe. Już nie biegł, lecz z opuszczoną głową wlókł się powoli przez piasek. Łodzie płynęły tuż za przybojem, sprawdzał to często. W południe zatrzymał się na odpoczynek, zjadł trochę mięsa. W czasie drogi powoli opuszczała go rozpacz. Po co to robi, co chce osiągnąć? Łodzie są tam, na morzu, w żaden sposób nie może ich powstrzymać. Czy nadaremna pogoń ma jakiś sens?
Gdy tym razem uniósł ostrożnie głowę ponad koronę wydmy, zobaczył, że łodzie stanęły, dołączyły do innych łowiących ryby po drugiej stronie wąskiej cieśniny, oddzielającej plażę od piaszczystych wysepek. Widział wyciągniętą sieć, przekazywanie części zdobyczy nowo przybyłym. A więc to nie wyprawa wojenna, tylko łodzie rybackie. Morze było teraz bardziej wzburzone, wiatr się nasilał, zbierało się na sztorm tropikalny. Yilanè w łodzi musiały o tym wiedzieć, bo na jakiś niedosłyszalny rozkaz wszystkie zawróciły i popłynęły w stronę portu i miasta.
Kerrick wstał i patrzył, jak odpływają, wolno znikają mu z oczu w zacinających strugach deszczu. Przemókł, włosy i broda lepiły mu się do twarzy, ale deszcz był ciepły i przestał na to zważać. Hèsotsan poruszył się, gdy poczuł wodę, otworzył drobny pyszczek, by się napić. Kerrick wystawił twarz na deszcz, napił się również. Dość. Musi odejść. Czy pozostaje mu coś innego? Nie mógł nic wymyślić.
W wodzie, opuszczonej przez łodzie, pojawiły się ciemne kształty, skakały wysoko i spadały z pluskiem w morze. Fale bardzo urosły, rozbijały się o wysepki po drugiej stronie cieśniny. Wysepki były niskie jak ławice piasku. Grzywacze przelewały się przez nie i wbiegały daleko na plażę. Skaczące stwory to enteesenaty, poznał je, często widział, jak bawiły się wokół uruketo. Nigdy nie wypływały same, w pobliżu musi być uruketo, tak jak tam. Płynęło w ślad za nim, fale łamały się na jego grzbiecie, waliły o płetwę. Zwierzę nie miało dość miejsca, by skręcić, fale uderzały w jego bok, nie mogło uciec na otwarte morze.
Łodzie zniknęty już za horyzontem, Kerrick i enteesenaty byli jedynymi świadkami katastrofy. Uruketo miotało swym potężnym ogonem, ale się nie posuwało. Osiadło na mieliźnie. Fale ciągle rosły, załamywały się nad zwierzęciem, wpychały je na piasek. Ich siła przewróciła stworzenie na bok, wysoka płetwa grzbietowa zanurzyła się w wodzie. Były tam Yilanè, trzymały się, broniły przed porwaniem przez wodę. Wtem potok ciemnej wody zalał otwór na wierzchołku płetwy. Potem powracająca fala wyprostowała znów zwierzę, Kerrick ujrzał jego okrągłe, puste oko wysoko nad wodą.
Było wyrzucone na brzeg, ranne, ledwo tylko zanurzone. Enteesenaty pływały tam i z powrotem tuż za łamiącymi się falami; nie wiedząc, co się dzieje, skakały wysoko. Świetnie pływały i były bezpieczne; ginęło uruketo, którym się opiekowały.
Gdy następna wielka fala spadła na wielkie, oszołomione stworzenie i pchnęła je jeszcze głębiej na ląd, płetwa legła płasko na wodzie. Uruketo nie mogło się już wyprostować.
Pozostałe płetwy sterczały w górę, poruszały się bezskutecznie.
Kerrick widział, jak woda wpływa swobodnie do otwartej płetwy grzbietowej. Gdy wypłynęła, wynurzyła się załoga. Potłuczone Yilanè chwytały się czegokolwiek, by nie zmyła je następna fala. Jedna z nich ledwo się wynurzyła, wlokąc towarzyszkę, gdy spadł grzywacz. Obie zniknęły pod załamującą się ścianą wody. Gdy ta rozbiła się na plaży, nie było już ich widać.
Uruketo było skazane na zagładę, napędzające je płetwy przestały się ruszać, ale załoga nadal walczyła o życie. Fale nie łamały się już z poprzednią straszliwą siłą, zaczynał sią odpływ, słabł wiatr. Kerrick widział, jak jedna z Yilanè, prawdopodobnie dowodząca, stała po pas we wzburzonej wodzie, wskazując ocalałym kierunek. Wynurzyły się z otwartej płetwy niosąc pakunki, wlokły je na brzeg, wracały po następne. Nie ocaliły zbyt wiele, bo szpara na szczycie płetwy zaczęła się zapadać; musiały wyszarpywać ostatnie załogantki.
Jedynie piątka ocalałych opadła ciężko obok małego stosu ocalonych przez siebie rzeczy. Cztery leżały na piasku, ale jedna stała wyprostowana, patrząc wraz z innymi na umierające wśród fal zwierzę.