— Zrozum — powiedziała Erafnaiś. — Uruketo zginęło. Wszystko byłoby z nią dobrze, gdyby mogła wrócić do miasta. Ale tyś ją zatrzymał — umarła więc, jak po odrzuceniu przez eistaę. — Spojrzała zmartwionym wzrokiem na Kerricka. — Ja też nigdy już nie będę dowodzić.
— Nie! — krzyknął Kerrick. — Nie będziesz.
Erafnaiś odwróciła się od niego i ciężko usiadła. Podbiegł do niej, nie chciał, by i ona umarła, ale opadła na mokry piasek nim się przy niej znalazł. Spojrzał na nią, odwrócił się i ze smutkiem zobaczył pozostałe zmarłe i umierające Yilanè. Nie chciał ich śmierci — ale nie mógł w żaden sposób temu zapobiec. Co za strata, co za okropna strata.
Na morzu enteesenaty ruszyły szybko ku miastu. Wiedziały, że uruketo padło, że nic je już tu nie trzyma.
Kerrick patrzył, jak odpływają, zrozumiał nagle, czym to grozi. Gdy wrócą same, wywoła to alarm, bo nigdy nie porzucały uruketo. Zarządzone zostaną poszukiwania, wysłane będą łodzie, może inne uruketo. Spojrzał na niebo. Jeszcze jest jasno, mogą nawet zdążyć tutaj przed zmrokiem. Omal nie wpadł w panikę. Usiłował się opanować. Musi się zastanowić, ma jeszcze czas do końca dnia, to wystarczy. Po pierwsze, to oczywiste, musi zatrzeć wszystkie ślady swojej obecności.
Odwrócił się i spojrzał na plażę, na wyraźny ciąg śladów stóp prowadzący od wydm. Deszcz był teraz słabszy, nie był pewien, czy je zmyje. Odłożył hèsotsan i wrócił ostrożnie po własnych śladach do miejsca, gdzie zaczynała się sztywna trawa. Wystarczy. Nachylił się i wrócił, zacierając ślady rękoma. Teraz deszcz zatrze je szybko do końca.
Trzeba było z kolei usunąć ciała. Wyciągnął strzałki z obu Yilanè i zakopał w piasku groźne pociski. Potem zaciągnął ciężkie ciała do wody i wrzucił je między fale. Erafnaiś była ostatnia. Jej uścisk był mocny nawet po śmierci; musiał odginać skurczone kciuki, by wyrwać mapy, które rzucił na piasek.
Przeszukał ocalałe pakunki, ale nie znalazł niczego przydatnego. Jedzenie i woda, lepiej to zostawić. Zabierze oczywiście drugi hèsotsan. Położył go obok swojego, potem zaciągnął ocalałe pakunki do oceanu, by dołączyły do zwłok. Może fale wyrzucą je znowu na brzeg, to nieważne. Wygładzi wszystkie ślady na plaży i pójdzie na północ skrajem wody. Jeżeli nie będą podejrzewać jego obecności, uznają to za wypadek. Sztorm wyrzucił uruketo na brzeg, załoga utonęła próbując ocalić, co się da. Musi tylko zatrzeć wszelkie ślady swojej obecności.
Ale co z mapami? Miał już je rzucić w ocean, gdy się rozmyślił. Może mapy powiedzą mu coś o nowej eistai? Wszystkie Yilanè pochodzą z Ikhalmenetsu, tak powiedziała Erafnaiś. Pamiętał tę nazwę, ale nie znał położenia miasta. Nie miało to znaczenia; uznał po prostu za niewłaściwe wyrzucenie map bez ich zbadania, a teraz nie miał na to czasu. Zabierze je razem z hesotsanami. Stał po kolana w wodzie i omiatał długim spojrzeniem piasek. W porządku. Wszedł głębiej w spienione fale i ruszył na północ. Szło mu się lekko, gdy zaczął sobie uświadamiać, że część sammadów ocalała. Na plaży był tak zajęty, że przez chwilę o tym zapomniał.
Żyją! Niektórzy uciekli przed upadkiem miasta, tak powiedziała Erafnaiś, może większość spośród nich. Wszyscy ocaleni wrócą do doliny Sasku. Tanu pójdą z nimi. Vaintè przysięgła, że ruszy za nimi w pogoń, ale nie zrobiła tego jeszcze. Ciągle żyją.
W nocy znów padało, lecz wypogodziło się z nastaniem świtu. Kerrick chciał iść jak najszybciej, ale uniemożliwił to upał i grząska ziemia pod drzewami. Słońce już wstało, jego jasne promienie przebijały zieloną powałę, ale z liści kapała nadal woda. Po mchu i trawie szło się lekko, musiał jednak cały czas uważać. Jeden hèsotsan przerzucił przez plecy razem z mapami, drugi trzymał w dłoniach, bo wokół były drapieżniki. Spotkał także zwierzynę łowną, lecz nie chciał tracić czasu na polowanie. Pragnął jak najszybciej wrócić do obozowiska nad jeziorem.
— Słyszałem, jak nadchodzisz — powiedział Harl, wychodząc zza drzewa. — Myślałem, że to murgu.
Kerrick odwrócił się zaskoczony i uśmiechnął się do chłopca. Harl to Tanu wychowany w puszczy, on sam nigdy już nie będzie dobrym tropicielem czy łowcą, wiedział o tym.
— Powiedz, co w obozie? — spytał.
— Zabiłem wczoraj sarnę, koziołka, miał siedem wyrostków na rogach.
— No, to wszyscy się najemy. A oprócz tego, czy były… jakieś kłopoty?
— Chodzi ci o murgu? Trzymają się od nas z dala, nigdy ich nie widzimy. — Oczy chłopca cały czas były czujne, myszkowały po puszczy, przeszukiwały ją. Choć wydawało się, że nie patrzy nigdy pod nogi, to szedł bezszelestnie; pod nogą Kerricka trzasnęła ukryta w trawie gałązka. — Pójdę przodem, powiem im, że nadchodzisz — powiedział Harl. — Idę. — „Chce zanieść dobrą wiadomość, czy ma dość mego mastodontowego stąpania?” Kerrick uśmiechnął się, gdy chłopiec szybko zniknął mu z oczu.
Gdy dotarł do obozu, wszyscy już na niego czekali. Arnwheet podbiegł, piszcząc z radości; Kerrick podniósł go wysoko. Armun się uśmiechała, tylko oparty ciężko na kuli Ortnar patrzył jak zwykle ponuro. Kerrick powiedział im od razu o swych odkryciach.
— W Deifoben nie ma już sammadów — żyją jednak. Mam drugi śmiercio-kij i te mapy. Jest jeszcze coś, ale dajcie wpierw wody, mam za sobą długą drogę.
Sapiąc wylał ją sobie na głowę, po czym napił się łapczywie. Wreszcie usiadł i opowiedział, co widział, co się stało.
— Nie możesz przecież wiedzieć, dokąd poszły sammady — powiedział Ortnar po skończonej opowieści.
— Mogą iść tylko w jedno miejsce — z powrotem do doliny. Sasku znają dobrze drogę, mają wiele śmiercio-kijów. Nie dadzą się łatwo murgu.
— Powiedziałeś jednak, że murgu będą ich ścigać, napadać — stwierdziła z troską Armun. — Czy nie powinniśmy pójść za nimi, ostrzec ich?
— Wiedzą o tym dobrze. — Jego głos był ponury, gdy pomyślał o najbliższej przyszłości. Co ma robić? Cóż w ogóle można zrobić? Czy zabijanie nigdy się nie skończy? To przez Vaintè. Gdyby nie ona, walki by już ustały. Znajdowała się jednak poza zasięgiem jego włóczni czy strzały, nie mógł jej zabić.
Nic nie można zrobić, oto odpowiedź. Nic. Sammady będą uciekać — ścigane przez Yilanè. To smutna, lecz niewątpliwa prawda.
ROZDZIAŁ XXVI
Tego popołudnia Kerrick przekroczył niewidoczną granicę między dwoma obozami, by zwrócić samcom hèstosan. Będzie im potrzebny przy łowach, nie posługują się bowiem włócznią czy łukiem. Arnwheet zobaczył, jak odchodzi, zawołał i pobiegł za nim. Chłopiec trzymał pod pachą jedną z map Erafnaiś, ciekawiły go jej barwy, jako jedyny, oprócz ojca, interesował się wyrobami Yilanè. Kerrick wziął go za rączkę i ruszyli powoli pod drzewami. Cieszył się, że trzyma drobną dłoń chłopca. Cieszył się z jego radosnej obecności, lecz mimo to nie opuszczał go wszechobecny niepokój.
— Wrócił ten, który odszedł — zawołał na ich widok Imehei. — Informacje wielkiej wagi do przekazania.
Nadaske usłyszał jego głos i wystawił głowę z szałasu, by zobaczyć, co mówi.
— Radość z widzenia-powtórnie — powiedział, czyniąc przy tym ruch wyraźnej ulgi.
— Potwierdzenie — dodał Imehei. — Śmierć od złośliwych ustuzou groziła nam w każdej chwili twej nieobecności.
Kerrick pominął jawną przesadę i zwrócił hèsotsan z oznakami podziękowania za użycie. W odpowiedzi na pytające ruchy samców opowiedział, co działo się w Alpèasaku.