— Ustuzou uciekły, znowu są tam Yilanè.
— Samice i śmierć, za blisko, za blisko — zajęczał Imehei.
— Gdy w mieście były ustuzou, też zbytnio nie radowaliście się — przypomniał im Kerrick. — Zdecydujcie lepiej, kogo wolicie.
— Równe zło — powiedział Nadaske. — Śmierć od kamiennego zęba, śmierć na plażach.
— To trzymajcie się z dala od miasta.
— Patrz, zobacz — powiedział Arnwheet, wchodząc między nich i wyciągając do samców mapę.
Imehei wziął ją z gestem podziwu nad bogatymi barwami. Kerrick zaczął mówić, gdy urwał zaskoczony.
Arnwheet odezwał się w języku Yilanè ! Niezdarnie i prosto — ale w yilanè!
Imehei i Nadaske podziwiali drobne linie i barwy mapy, a chłopiec patrzył na nich z dumą. Przyglądał się i przysłuchiwał ich rozmowom, pochylił się i chwycił go, podrzucił ze śmiechem w powietrze, posadził sobie na ramionach. Czemu by nie miał rozumieć? Był mały, jak wszystkie dzieci uczył się, słuchając innych. Przecież sam był znacznie starszy, gdy opanował Yilanè. Czuł dumę z osiągnięcia syna, więcej niż dumę. Zdarzyło się coś ważnego, zadzierzgnęła się między nimi nowa silniejsza więź. Do tej pory był jedyną istotą na świecie, która potrafiła rozmawiać zarówno z Yilanè, jak i z Tanu. Teraz nie było to już prawdą.
— Przedmioty wiekiej radości — powiedział Imehei, wystawiając mapę na słońce, by przyjrzeć się lepiej barwom. — Wielka sztuka, patrz, jak linie przeplatają się z jednej strony na drugą.
— Mają swoją funkcję i cel — stwierdził Kerrick. — Służą do nawigacji, pomagają przy przekraczaniu oceanu.
— Nieważny cel, bez znaczenia — powiedział Imehei.
— Były niezbędne na uruketo, którym tu przybyliście — powiedział Kerrick z pewną złośliwością. — Bez nich wylądowalibyście na zamrożonym morzu.
— Nigdy już nic znajdę się na cuchnącym-nudnym uruketo, są przeto bezużyteczne. Nadają się tylko do powieszenia na ścianie, kolory ją ożywią, można je umieścić obok rzeźby neniteska, łaskawa prośba.
— Nie — odparł Kerrick. — Chcę je zbadać. Są z Ikhalmenetsu — czy wiecie gdzie to jest?
— Daleko — pełno-ryb.
— Mało ważna wyspa.
Obaj samcy, jak zwykle, nie interesowali się tym, co nie dotyczyło ich wygody i przetrwania. Nie mogło być inaczej, pomyślał Kerrick. W hanalè nie mieli żadnych obowiązków. Zmienili się jednak, byli teraz samodzielni, musi ich za to cenić.
Wracał z Arnwheetem, spoglądając od czasu do czasu na mapę w dziwnym zamyśleniu. To, że chłopiec zaczął mówić w yilanè, miało wielkie znaczenie. Czuł to, choć nie potrafił uzasadnić logicznie. Gdy w nocy wszyscy zasnęli, opowiedział cicho o tym Armun.
— Arnwheet potrafi trochç rozmawiać z murgu — wkrótce nauczy się tego.
— Nie powinien się do nich zbliżać, są wstrętni. Dopilnuję, by Darras częściej się z nimi bawiła. Kiedy wracamy do sammadów?
— Nie wiem. Nie wiem, co robić — wyznał jej w ciemnościach swe troski, po czym przytulił się mocno, a ona do niego. — Dolina jest daleko, a murgu będą obserwowały wszystkie drogi. Jak zdołamy im uciec? Ortnar nie może chodzić. Nie sądzę też, by zgodził się jak dziecko jechać na włóknach. Jeśliby do tego doszło, uciekłby chyba sam do lasu. A reszta? Dzieci i niedorosły chłopak, który jest najlepszym wśród nas łowcą, lepszym ode mnie.
— Mam silne ręce i dobrą włócznię.
— Wiem — czuł świeży zapach jej włosów. — Twa siła wzmacnia i mnie, lecz równie mało znasz się na łowach. Potrzebna nam żywność. TU łowy są łatwe. Harl dostarcza wszystkiego, czego nam trzeba, możemy też łowić ryby w jeziorze. Gdybyśmy jednak odeszli, czekałaby nas długa, ciężka droga. Myślę, że mamy już za sobą dość takich wędrówek. O wiele za dużo.
— Chcesz więc, byśmy tu zostali?
— Jeszcze nie wiem, czego chcę. Gdy próbuję się zastanawiać, ściska mnie ból i myśli odpływają. Na razie jednak jesteśmy tu bezpieczni. Musimy mieć czas do rozważenia, co robić dalej. I co zrobić z sammadami. Pomyślę i o nich, zastanowię się, czy mogę im w czymkolwiek pomóc. Murgu będą je ścigać.
— Mają dobrych łowców. Obronią się sami. Nie musimy się o nich martwić — powiedziała.
Taką odpowiedź dyktował życiowy praktycyzm. Rozumiała dobrze Kerricka, ale nie podzielała jego poczucia odpowiedzialności za wszystkich. To co osiągnęła w życiu zawdzięczała tylko sobie. Kerrick, ich syn, ten mały sammad — to było całym jej światem, jedyną ważną dla niej sprawą. Pragnęła żyć spokojnie i bezpiecznie. Los sammadów to nie jej zmartwienie.
Dla Kerricka nie było to takie proste. Skulił się, odwrócił i wreszcie zasnął.
Wstał o świcie, usiadł nad brzegiem jeziora i patrzył na spokojną wodę. Na powierzchni rozeszły się kręgi od niewidocznej ryby. Przeleciał klucz wielkich, nawołujących się, koralowych ptaków. Świat był spokojny, przynajmniej tu i teraz. Arnwheet porozrzucał mapy.
Yilanè po całym obozowisku, Kerrick pozbierał je, idąc nad jezioro. Teraz rozwinął jedną z nich i próbował zrozumieć, co przedstwia. Bez skutku. Jedne barwy mogą oznaczać ląd, inne ocean, ale przeplatały się i nakładały na siebie w sposób niepojęty. Przypominały ramki Paramutanów z powiązanych kości. Tamte jednak możliwe były do opanowania. Kalaleq pokazał czapę lodu, odległy ląd, tyle Kerrick pojmował. To, co widział teraz, było jednak poza jego zasięgiem. Może Paramutanie zrozumieliby te plamy barw, on na pewno nie. Może powinien dać je samcom, by powiesili je dla ozdoby. Rzucił mapy na ziemię, wpatrywał się w ich zwoje, nic nie widząc i nic nie pojmując.
Co ma robić? Zastanawiając się nad przyszłością, widział jedynie mrok. Biwak nad jeziorem dawał tylko chwilowe ocalenie; nie na zawsze. Byli jak zwierzęta zagrzebujące się w ziemi, chroniące się tam przed wrogiem. Nad nimi latały szpiegujące ptaki, wokół obserwowały Yilanè, któregoś dnia zostaną wykryci. Wtedy koniec. Cóż jednak mu pozostaje? Powędrować na zachód do doliny? Niebezpieczna droga — ale na jej końcu znalazłby przyjaciół, wszystkie sammady, choć zagrożone zagładą, bo zmierzała tam i Vaintè. Co ma więc robić? Wszędzie, gdzie się zwracał, widział jedynie cierpienie, a na końcu pewną śmierć. Nie może nic zrobić, nic zupełnie, nie ma żadnego wyjścia. Siedział w cieniu nad wodą, aż słońce stanęło wysoko, a nieznośne muchy zaczęły krążyć wokół nosa i oczu. Odegnał je odruchowo, myśląc jedynie o tym, jak wielkie i poważne były jego problemy.
Gdy wrócił do obozu, zjedli udziec sarny upolowanej przez Harla. Wszyscy chwalili chłopca, aż ten pokraśniał z zadowolenia i odwrócił głowę. Jedynie Ortnar był krytyczny.
— Powinieneś się wstydzić. Potrzebowałeś trzech strzał.
— Poszycie było grube, strzelałem przez liście — sprzeciwił się Harl.
— Krzaki zawsze są gęste. Podejdź tu z łukiem. Powiedzmy, że to drzewko jest sarną. Zabij ją dla mnie.
Ortnar poruszał się z wielkim wysiłkiem. Nie mógł już strzelać z łuku, ale nadal sprawnie posługiwał się włócznią. Umiał świetnie polować, mógł Harla nauczyć wielu rzeczy. I Arnwheeta, pomyślał Kerrick, bo maluch pobiegł, by przyłączyć się do zabawy, patrzeć i uczyć się.
— Ortnar nie może jeszcze iść sam w głąb puszczy — powiedział Kerrick do Armun. Spojrzała na niego i kiwnęła głową.
— Chłopcy muszą się u niego uczyć. Ortnar wie wszystko, co ważne o łowach.
— Ja, niestety nie.