Rozzłościła się na jego skromność.
— Znasz się za to na rzeczach, o jakich głupi łowcy nie mają najmniejszego pojęcia! Potrafisz rozmawiać z murgu i przepłynąłeś ocean. Tylko ty prowadziłeś sammady do zwycięstwa w bitwie. Każdy łowca może strzelać z łuku czy rzucać włócznią, ale czy wiedzieli, zanim im tego nie pokazałeś, jak posługiwać się śmiercio-kijami? Więcej jesteś wart niż wszyscy oni razem. — Gniew minął jej równie szybko, jak wybuchnął. — Wszystko to prawda — dodała.
— Skoro tak mówisz. Musisz jednak wiedzieć, że teraz niczego już nie jestem pewien. Patrzę na słońce, a widzę tylko mrok. Gdybyśmy tu zostali, na pewno kiedyś znalazłyby nas murgu. Jeśli udamy się do innych sammadów, zginiemy razem z nimi po ataku Vaintè. Co mamy robić? — Zastanawiał się nad jej słowami, szukał w nich jakiejś otuchy. Coś mu zaświtało.
— Powiedziałaś przed chwilą o przepłynięciu oceanu. Zrobiłem to w brzuchu bestii murgu. Inni jednak pokonują ten szlak na powierzchni.
Armun przytaknęła.
— Paramutanie zamierzali przekroczyć ocean w pogoni za ularu-aqiem, tak nam powiedzieli.
— Tak, na pewno tego dokonają. Paramutanie, którzy przywieźli nas na południe, powiedzieli, że wrócą tu na połowy. Gdybyśmy tylko mogli popłynąć z nimi! Nie wiemy jednak, co znajdziemy za oceanem. Może czeka tam na nas ta sama śmierć co i tutaj? Nie możemy wyruszyć, póki nie dowiemy się o tym. Wtedy jednak może już być za późno. Co mamy zrobić? Może powinienem się do nich przyłączyć? Popłynąć z nimi na drugi brzeg oceanu. Mówili, że są tam zimne ziemie, ale dalej na południe będzie cieplej. Wiem o tym, bo tam byłem. To ziemia murgu, a one mogą żyć tylko tam, gdzie jest gorąco. Może jednak uda mi się znaleźć ziemię między żarem a mrozem, na której moglibyśmy żyć i polować. Może. — Chwycił ją za ręce drżąc z podniecenia. — Mogę wyruszyć teraz z Paramutanami i poszukać tam bezpiecznego schronienia, gdzieś na południe od lodu i na północ od murgu. Może to się udać, może da się tam polować. Wtedy wróciłbym po was. Dostalibyśmy się tam i znaleźli bezpieczne miejsce. W czasie mojej nieobecności nic się warn nie stanie, jeśli tylko będziecie strzegli się ptaków i nie wychodzili spoza osłony. Do mego powrotu znajdziecie tu jedzenie i schronienie. Jak sądzisz, czy nie powinieniem tak zrobić, czy nie mogłoby to nas ocalić?
Kerricka tak pochłonęły nowe plany, możliwość znalezienia wyjścia z pułapki, że nie zważał na jej reakcję, nie zauważył chłodu na jej twarzy, sztywności rysów.
— Nie. Nie możesz tego zrobić. Nie opuścisz mnie. Spojrzał na nią zaskoczony odmową, rozgniewał się.
— Nie możesz mi zakazywać. Robię to dla nas wszystkich, to ja narażam się, przepływając zimne morze…
Zamilkł, gdy podeszła bliżej i łagodnie położyła mu palec na ustach.
— Źle mnie zrozumiałeś, to moja wina. Ze strachu mówiłam bez namysłu. Chodzi o to, że cię nie opuszczę — już nigdy. Dokąd pójdziesz, tam i ja. Raz się rozstaliśmy i oboje o mało nie zginęliśmy, szukając się nawzajem. Było to straszne, nie może nigdy się powtórzyć. Jesteś moim sammadarem — a ja twoim sammadem. Jeśli chcesz przepłynąć morze, przepłyniemy je razem. Nie odejdziesz sam. Pójdę z tobą wszędzie tam, gdzie wyruszysz. Nigdy mnie nie opuszczaj. Pójdziemy razem.
Zrozumiał ją, bo sam czuł podobnie. Całe życie był sam, jak i ona, póki się nie spotkali. Nie znalazł słów, by wyrazić swe uczucia, objął ją więc mocno, a ona przytuliła się do niego.
Pozostawały jednak niebezpieczeństwa, nad których ominięciem trzeba się było zastanowić.
— Muszę iść — powiedział. — To dobrze, że chcesz popłynąć ze mną, ale nie możemy wziąć nikogo więcej, póki się nie przekonamy, że będą tam bezpieczni.
Dla Armun było to straszne. Czy musi zostawić syna, by przepłynąć morze? Czy nie ma innej możliwości? Nie dostrzegała jej. Musi tak być. To nie jest dobre wyjście — ale jedyne. Musi być teraz silna i praktyczna. Zastanawiał się nad każdym swym słowem.
— Sam powiedziałeś, że tu jest bezpiecznie. Harl będzie polował, nie jest już dzieckiem. Ortnar dopilnuje wszystkiego do naszego powrotu. Arnwheet i dziewczyna nie sprawią kłopotów. Ona już uczy się znajdować w lesie rośliny, gotować i wykonywać kobiece prace.
— Zostawiłabyś chłopca? — spytał ze zdumieniem. Nie spodziewał się tego.
— Tak. Jest dla mnie wszystkim i nie chcę się z nim rozstawać — ale dla jego dobra go opuszczę. Mogę odejść od niego, zostawić do mego powrotu pod opieką innych, mogę to zrobić. Ale ciebie nigdy nie opuszczę.
— Muszę się nad tym zastanowić — powiedział Kerrick, wstrząśnięty kamienną twardością jej uczuć, zdecydowaniem.
— Nie ma się nad czym zastanawiać — powiedziała z determinacją.
— Już postanowiłam. Teraz ułożysz dokładny plan i zrobimy to, co każesz.
Siła jej poparcia sprawiła, iż uwierzył, że to możliwe. Jaki mają inny wybór? Pójść za sammadami do doliny? Jeśli nie po drodze, to zginą tam, gdy nadciągnie Vaintè z trującymi cierniami i strzałkami, z rzeszami fargi. Zostać tutaj? To życie bez przyszłości. Kryliby się tylko bez końca w pobliżu miasta Yilanè, na pewno któregoś dnia zostaliby znalezieni. Było to może i szansą dla obu samców, nie mieli innego wyjścia, żadnego innego miejsca. Mimo wszystko postanowił zająć się i ich losem, musi powiedzieć im o swoim planie.
Gdy zaczął mówić, Imehei jęknął głośno.
— Nie odchodź znowu, to zbyt straszne.
— Dobrze tutaj, pragnienie twego pozostania — powiedział z mocą Nadaske.
Kerrick ustawił się w pozycji wysokiej do najniższych.
— Nie zostaniecie zjedzeni ani zabici. Teraz proszę was tylko o przejście ze mną do innego obozowiska na rozmowę o tym. Pragnę przy wszystkich mówić o przyszłości. Nie boicie się świeżo-wysz-łego-z-morza, Arnwheeta, wędrowaliście też z Ortnarem. Nic się warn nie stało. Chodźcie.
Długo trwało, nim ich przekonał, był jednak uparty. Postanowił już; musi przepłynąć ocean i znaleźć bezpieczną przystań dla swego sammadu. Nie pozwoli, by ci dwaj stanęli mu na drodze. Zmusił ich, by poszli z nim; w obozie siedli, jak mogli najdalej, oparci o siebie i przestraszeni.
Kerrick stał między dwiema grupami. Po jednej stronie widział sztywnych z przerażenia lub przynajmniej na takich wyglądających samców Yilanè. Po drugiej stronie siedzący pod drzewem Ortnar rzucał groźne spojrzenia. Pozostali Tanu przyzwyczaili się już chyba do murgu, zwłaszcza Arnwheet, który podbiegł do Imehei, by pokazać mu swój najnowszy skarb: zrobioną przez Ortnara kościaną świstawkę. Nie było też żadnej broni, dopilnował tego.
Wszystko będzie dobrze. Musi być. Może to tylko plan zrodzony z rozpaczy. To nieważne. Przekona się — upewniał się sam w duchu.
— To, co warn teraz powiem, jest ważne dla was wszystkich — powiedział w języku Tanu, po czym zwrócił się do Yilanè:
— Znaczenie-mówienia. Uwaga i posłuszeństwo. Potem powiedział im, że Armun i on odchodzą na jakiś czas, ale wrócą.
ROZDZIAŁ XXVII
umnuniheikel tsanapsoruud marikekso.
Nie da się przygotować dobrego mięsa bez śmierci zwierzęcia.
— No, są — powiedziała Vaintè, rozkadając przed sobą zdjęcia.
— Świeżo otrzymane — świeżo wywołane — powiedziała Anatempè, ustawiając odbitki w rzędzie, po czym wskazała kciukiem na pobliski model Gendasi*. — Wysoko lecący ptak posuwał się nad tą częścią wybrzeża, niemal wprost na zachód od nas. Mogą tam być uciekające ustuzou.