— Wiadomość zostanie przekazana.
Minęły jeszcze dwa dni, nim osiągnęły miasto. Yebéisk zainteresował również Vaintè, stała na jednym końcu płetwy, a Erafnaiś z Enge na drugim. Przed wieczorem minęły wysokie drzewa i złote łuki piaszczystych plaż otaczające miasto. Widać było wracające po codziennym połowie drobne sylwetki łodzi rybackich. Mimo poprzedniej ciekawości Enge zwróciła na nie dziwnie mało uwagi. Rzuciwszy jedno długie spojrzenie, przekazała wdzięczność za informację i zeszła na dół. Gdy mijała Vaintè, ta pozwoliła sobie na wściekły, nienawistny rzut oka, a potem znów wpatrzyła się w brzeg.
Rankiem, słuchając załogantki zwracającej się do dowódczym, nie była w stanie opanować drgawek ciała wywołanych szarpiącym nią gniewem. Powinna była sic domyśleć — powinna była.
— Odeszły, Erafnaiś, cała piątka. Gdy wstałam, zobaczyłam, że miejsce ich snu jest puste. Nie ma ich w uruketo ani na płetwie.
— Nikt nic nie dostrzegł?
— Nikt. Moim obowiązkiem jest obudzić się pierwszą, by stanąć na straży. To zagadka…
— Wcale nie! — krzyknęła głośno Vaintè, inne odsunęły się od niej. — Jedyną zagadką jest to, dlaczego nie domyśliłam się, co nastąpi. Wiedziały, że w mieście Ikhalmenets nie czeka je nic dobrego. Poszukały schronienia w Yebéisku. Zawróć, Erafnaiś, popłyń tam natychmiast.
W głosie Vaintè brzmiał rozkaz, władza biła z postawy jej ciała. Erafnaiś nie okazała jej jednak posłuszeństwa, trwała w nieruchomym milczeniu. Patrząc, słuchające członkinie załogi zesztywniały, wszystkie oczy zwrócone były na jedną i drugą. Vaintè zasygnalizowała ponaglenie, posłuszeństwo i gniew, wisiała nad mniejszą dowódczynią jak niszczycielska chmura burzowa.
Zgarbiona, powłócząca nogami Erafnaiś okazała swą wolę. Na pewno nie wypływało to z błahych przyczyn. Enge była dla niej miła, nigdy jej nie obraziła — mało też wiedziała o Córach Życia, jeszcze mniej o nie dbała. Była jednak przekonana, że dość już zabijania. A z każdego jadowitego ruchu Vaintè wyzierała bez osłonek śmierć.
— Popłyniemy dalej. Nie zawrócimy. Dowódczym nakazuje pasażerce oddalić się.
Potem odwróciła się i odeszła, ledwo skrywając w ruchach poczucie przyjemności i wyższości.
Vaintè stężała z gniewu, sparaliżowana niemocą. Nie dowodziła tu — nigdzie nie dowodzisz — tłukło się jej ponuro w myślach, nie mogła też użyć przemocy. Załogantki by na to nie pozwoliły. Skupiła się na milczącej, wewnętrznej walce z własnym gniewem. Musi zapanować logika; musi zwyciężyć chłodne rozumowanie. To, że teraz nie może absolutnie nic zrobić, było niezaprzeczalną prawdą. Enge ze swymi zwolenniczkami uciekła jej na razie. To bez znaczenia. Za jakiś czas spotkają się ponownie i wówczas dokona się sprawiedliwość. Nie można też teraz nic zrobić z dowódczynią uruketo. To też zbyt błaha sprawa, by ją roztrząsać. Powinna pomyśleć o rzecznym mieście Mesekei i ważnych zadaniach, jakie ma tam do spełnienia. Aby osiągnąć swe cele, musi starannie planować ruchy, a nie kierować się ślepym gniewem. Przez całe życie trzymała go na wodzy, rozmyślała teraz nad odzyskaniem tej mocy. To przez ustuzou, one zniszczyły jej spokój, zmieniły w istotę nieopanowanej pobudliwości. Dokonał tego Kerrick ze swymi ustuzou. Nie może o tym zapominać. W przyszłości musi zawsze panować nad swym gniewem, w każdych okolicznościach. Z jednym wyjątkiem. Szczególną nienawiścią jest nienawiść nabierająca w ukryciu siły. Pewnego dnia ją wyzwoli.
Gdy doszła do tych wniosków, opadło z niej trochę napięcie, znów panowała nad swym ciałem. Rozejrzała się wokół i stwierdziła, że została sama. Erafnaiś była na płetwie wraz z mającymi wachtę członkiniami załogi. Reszta tkwiła w odrętwieniu lub spała. Vaintè spojrzała tam, gdzie spała Enge ze swymi zwolenniczkami, było to już dla niej wyłącznie puste miejsce. Tak powinno być. Znów panowała nad swym ciałem i uczuciami. W mroku za nią coś się poruszyło, wyraźnie posłyszała dźwięki zapraszające do rozmowy. Dopiero wtedy przypomniała sobie o grubej uczonej i samcu. Podeszła do nich.
— Pomóż bezradnemu samcowi, wielka Vaintè — błagał więzień, wiercąc się w niesłabnącym uchwycie Akotolp.
— Znam cię z hanalè — powiedziała Vaintè, rozbawiona kwileniem. — Jesteś Esetta, śpiewak — prawda?
— Vaintè jest pierwsza we wszystkim, bo pamięta, jak każdy się nazywa, od najmniejszego do największego. Ale teraz biedny Esetta nie ma o czym śpiewać. Ciężka, która teraz mnie trzyma, wywlokła mnie z hanalè, ciągnęła przez smrody i mgłę, w której ciężko było oddychać. Omal nie utonąłem w drodze do uruketo, a teraz jej nierozerwalny uchwyt sprawia mi wielki ból. Błagam usilnie, pomów z nią, każ jej uwolnić mnie, nim umrze ramię.
— Czemu dotąd nie umarłeś? — spytała Vaintè z brutalną otwartością. Esetta skurczył się i zaskomlał.
— Och, wielka Vaintè — czemu pragniesz śmierci kogoś tak nieważnego?
— Nie pragnę, ale inne zmarły. Dzielne Yilanè. Porzucone przez zmarłe miasto zginęły wraz z nim.
Mówiąc to Vaintè poczuła miażdżącą falę lęku. Umarły — lecz ona żyje. Dlaczego? Powiedziała lojalnej-martwej Stallan, że to z powodu nienawiści dla ustuzou. Czy rzeczywiście? Czy to dostateczna przyczyna pozostania przy życiu tam, gdzie zmarły wszystkie inne? Gdy zalewały ją te mroczne myśli, spojrzała na Akotolp i po raz pierwszy zauważyła, czego doświadcza uczona. Wątpliwe-życie, uniknięcie-śmierci. Akotolp pracowała w wielu miastach, nie czuła więc niszczącej życie lojalności do żadnego z nich. Była jednak uczoną, wiedziała, iż śmierć z odrzucenia może nastąpić w jednej chwili, na tym więc polegała jej zażarta, milcząca walka. Mocą swej woli utrzymywała się przy życiu.
Świadomość tego przydała sił Vaintè. Jeśli ta grubaska może żyć tylko dzięki woli, to ona, mająca siłę woli eistaa może żyć, przetrwać — i sięgnąć raz jeszcze po panowanie. Nic nie jest dla niej niedostępne!
Przed niewidzącymi oczyma Akotolp, przerażonymi źrenicami samca, Vaintè wzniosła zaciśnięte dłonie w pełnym mocy geście zwycięstwa, tupała mocno wysuniętymi pazurami po sprężystej podłodze. Do jej świadomości dotarł jęk przerażenia, spojrzała w dół z rosnącym zadowoleniem na skulonego Esettę; natychmiast naszła ją ochota, by go posiąść.
Pochyliła się i silnymi kciukami rozluźniła palce uczonej wokół nadgarstka samca. Jego powtarzane ciągłe podziękowania przeszły szybko w jęczenie, gdy rozciągnęła go na plecach, boleśnie wzbudziła i dosiadła brutalnie.
Zesztywniałe mięśnie Akotolp nie wykonały najmniejszego ruchu — lecz bliższe oko przesunęło się powoli, by spojrzeć na splecioną parę. Skamieniała twarz pozostała nieodgadniona.
Vaintè zapadła następnie w głęboki sen, tkwiła w letargu aż do następnego ranka. Po obudzeniu się pierwszą postacią, którą ujrzała, była gruba uczona wspinająca się z zadyszką na płetwę. Vaintè rozejrzała się, lecz nie dostrzegła nigdzie samca; na pewno kryje się przed nią. Myśl ta rozbawiła ją trochę, poruszyła się i rozbudziła, podniecona wspomnieniem Esetty. Uruketo zakołysało się na większej fali i strumień jasnego światła zalał wnętrze. Słońce było ciepłe, przyzywające, i Vaintè obudziła się do końca.
Wstała ziewając i przeciągając się. Dognało ją słońce: weszła na płetwę, powoli wspięła się na jej szczyt. Stała tam Akotolp, w jasnym świetle jej oczy tworzyły pionowe szparki na okrągłej twarzy. Zerknęła na Vaintè i okazała radość z jej obecności.
— Chodź pławić się w słońcu, miła Vaintè, czerpać z niego przyjemność, gdy będę ci dziękować.