Kerrick stanął bez ruchu, potem pochylił się powoli i położył włócznię na ziemi. Podniósł ją dopiero po umieszczeniu strzały na cięciwie. Dalej szedł cicho, z przygotowania w obu rękach bronią. Niepokojący odgłos stał się głośniejszy i ujrzał, że przed nim, na polanie, coś się rusza. Powoli trzymając się cienia, posuwał się naprzód, aż nagle stanął zdumiony.
Na ziemi leżała sarna, rozdarta i krwawiąca, ale nigdy dotąd nie widział stworzenia tak łapczywie rwącego zdobycz. Było wysokie, szczupłe, pochylone tak, że głowa kryła się we wnętrznościach. Potem wyprostowało się, ciągnąc kawałek mięsa. Zakrwawiony łeb i dziób, bystre oczy, jakieś murgu. Nie — to ptak! Wyższy od niego, z nogami grubszymi niż u człowieka, małymi skrzydłami. Kerrick musiał się poruszyć, bo padlinożerca zobaczył go, puścił kęs i zaczął ochryple krzyczeć machając skrzydłami. Łowca rzucił włócznię i unósł łuk, naciągnął szybko cięciwę i wypuścił strzałę.
Chybił haniebnie. Ptak dalej stał skrzecząc, a Kerrick chwycił za włócznię i cofnął się powoli pod osłonę drzew. Któregoś dnia wytropi i zabije jedno z tych stworzeń. Gdy cofając się, stracił je z oczu, odwrócił się i poszedł z powrotem nad brzeg.
Ich paukarut już stał i Kalaleq siedział przed nim na słońcu, trzymając na kolanach rozpostartą mapę Yilanè. Uśmiechnął się, ujrzawszy Kerricka, i machnął ku niemu arkuszem.
— Coś łapię, wkrótce to zrozumiem. Już sporo wiem. Widzisz tę zieleń, przypominającą łuski — czy wiesz, co oznacza? Ocean. Niedługo zrozumiem więcej.
Na odgłos ich rozmowy z namiotu wyszła Armun. Opowiedział jej o lesie i spotkaniu z wielkim ptakiem.
— To nowy ląd, musimy więc liczyć się z nowymi rzeczami — powiedziała z naturalnym spokojem. — Muszę pójść tam i sama zobaczyć. Będą tu rośliny i krzewy, o których nic nie wiesz. Jeśli wie się, jak szukać, zawsze w lesie znajdzie się coś do zjedzenia.
— Będą też niebezpieczeństwa. Nie idź sama. Musimy chodzić razem.
Gdy to powiedział, zmieniła się na twarzy. Chwyciła Kerricka za ramię, jakby chcąc go zatrzymać.
— Czekali tylko na przybycie naszego ikkergaka, by ruszyć na północ i polować na ularuaqa. Idą tylko dorośli mężczyźni, w obozie zostaną nawet podrośnięci chłopcy. Te łowy uważają za najważniejsze.
Ujrzał jej posmutniałą twarz, strach w oczach.
— Co się stało?
— Chcą, byś poszedł z nimi.
— Nie muszę.
— Są pewni, że zaproszenie cię ucieszy. To wielki zaszczyt i spodziewają się twojej zgody. Nie chcę jednak, byś mnie opuszczał.
Rozumiał jej uczucia, zbyt długo byli rozdzieleni. Próbował ją uspokoić, zagłuszyć własny niepokój.
— To nie potrwa długo, jak każde polowanie. Zobaczysz.
Po ostatnim rejsie Kerrick nie miał najmniejszej ochoty patrzeć nawet na morze. Nie mógł jednak wykręcić się od wyprawy. Chłopcy patrzyli na niego z zazdrością, a kobiety klepały go, gdy przechodził, bo dotknięcie kogoś udającego się po raz pierwszy na ularuaqa przynosi szczęście. Resztę dnia wypełniło przygotowanie ikkergaków, w nocy zaś dojadano stare mięso, bo wiedziano, iż wrócą z nowymi zapasami.
Wyruszyli rankiem; Armun została w paukarucie, nie chciała patrzeć, jak odpływają, wyszła dopiero wtedy, gdy mała flota była jedynie plamką na horyzoncie.
Żeglowali prosto na północ i Kalaleq, oddając się właściwemu Paramutanom gadulstwu, szybko wytłumaczył Kerrickowi, dlaczego to robią.
— Lód, płyniemy do lodu, tam są ularuaqi.
Kerrick nie mógł zrozumieć, dlaczego te stworzenia trzymają się mrozów i lodów północy, bo Kalaleq użył słowa, jakiego nigdy dotąd nie słyszał. Pozostało mu jedynie mieć nadzieję, że gdy dotrą do celu, wszystko się wyjaśni.
Przebywali na morzu wiele dni, aż wreszcie w oddali ukazała się biała kreska lodu. Wśród okrzyków podniecenia podpłynęli bliżej, aż pod samą zamrożoną ścianę. Biły o nią łamiące się fale, a w dolinach między nimi widać było zwisające z lodu ciemne kształty.
— Qunguleq — powiedział Kalaleq i pogładził się po brzuchu. — Ularuaqi przypływają tutaj, jedzą to. My przypływamy i polujemy na nie. Co za zabawa!
Gdy skręcili i ruszyli wzdłuż lodu, Kerrick dostrzegł, iż qunguleq był jakimś zielonym wodorostem, jego bardzo długie plechy czepiały się ściany i spadały do morza. Nigdy czegoś takiego nie widział. Nie wszystko stawało się jasne. Ularuaqi przybywały tu, by jeść qunguleq, a Paramutanie za nimi. Wpatrywał się niecierpliwie w dal, by zobaczyć, jakie to stworzenia pasą się na tych zamarzniętych łąkach północy.
Niespodziewanie Kerrickowi udzieliło się podniecenie łowami. Ikkergaki skręciły na zachód wzdłuż ściany lodu. Po dopłynięciu do pierwszych gór lodowych łodzie rozstawiły się w linię, by przeszukiwać kanały między nimi. Nigdy jednak nie byli sami. Wysiłek był zbiorowy i zawsze widać było jakiś inny ikkergak. Łódź Kalaleqa znajdowała się blisko środka linii, ikkergaki po lewej i prawej łatwo było zobaczyć, dalsze znikały często z oczu, gdy kryły się za górami lodowymi.
Dowodzący ikkergakiem Kalaleq siedział na dziobie z włócznią. Miała ona długie drzewce i wyrzeźbiony kościany grot o licznych bocznych zadziorach, które po zagłębieniu się w ciele ularuaqa zapobiegały wypadnięciu. Kalaleq smarował tranem długą linę i układał ją w precyzyjnych zwojach. Wszyscy inni wypatrywali zdobyczy.
Płynęli tak przez pięć dni, wypatrując od świtu do zmierzchu i zatrzymując się tylko na noc. Ruszali z pierwszym brzaskiem, gdy tylko było coś widać, ustawiając się w szyku właściwym połowom. Szóstego dnia Kerrick wyciągnął właśnie linkę wędki, gdy jeden z wypatrujących krzyknął z wielką radością.
— Sygnał, tam, patrzcie!
Ktoś w ikkergaku po ich lewej ręce machał nad głową czymś ciemnym. Kalaleq uniósł skórę i przekazał sygnał wzdłuż linii, skręcając jednocześnie we wskazanym kierunku. Widać już było stado; łowy się rozpoczęły.
Pierwsze ikkergaki lawirowały w oczekiwaniu na pozostałe, potem wszystkie razem ruszyły na zachód.
— Są tam — krzyczał Kalaleq. — Jakie piękne — nigdy nie widziałem czegoś tak pięknego!
Dla Kerricka były to tylko ciemne plamy na lodzie — lecz dla Paramutanów oznaczały jedzenie i materiały niezbędne do życia. Całe ich istnienie uzależnione było od ularuaqow, w poszukiwaniu ich przebyli ocean z kontynentu na kontynent. Nadeszła pora nagrody.
Zbliżali się coraz bardziej, aż Kerrick dojrzał wielkie, ciemne grzbiety zwierząt. Miały tępo zakończone głowy z grubymi wargami. Chwytały nimi qunguleq i odrywały wielkie plechy. Przypominały mu uruketo, były równie wielkie, choć bez wysokiej płetwy grzbietowej. Co chwilę któryś wynurzał się wysoko z wody i spadał w nią z ogromnym pluskiem. Ikkergaki podpłynęły bliżej, kierując się do skraju stada zaczęły się rozpraszać. Kalaleq pochwalił ten manewr.
— Zachodzą je od przodu, zaganiają w naszym kierunku. — Wskazał na inne ikkergaki; po spuszczeniu żagli unosiły się w miejscu na falach.
Druga grupa łodzi płynęła z żaglami naprężonymi do ostateczności, by jak najszybciej dotrzeć do stada, zająć właściwe pozycje. Wielkie zwierzęta pasły się dalej, nie zwracając uwagi na podpływające ikkergaki. Łódź kołysała się na falach, żagiel ledwo łopotał. Narastało napięcie, Kalaleq trząsł włócznią i przestępował z nogi na nogę.