Выбрать главу

Dzień mijał jak wszystkie inne, w otępiającym, jednostajnym ruchu. Tarakasty hasały po obu stronach, potem wybiegały naprzód. Monotonny krajobraz zostawał powoli z tyłu. Po południu oziębiła je nagła ulewa, ale wkrótce ukazało się słońce, wysuszyło i ogrzało ich skóry. Słońce tkwiło teraz przed nimi, zbliżało się do horyzontu, gdy doszły do grupy tarakastów, czekających przy szerokim strumieniu. Grunt był płaski, poszycie rzadkie i połamane. Widać było, że kiedyś obozowały tu wielkie grupy. To właściwe miejsce. Przy potwierdzających znakach zwiadowczyń wydała rozkaz rozbicia obozu.

Ściśle wypełniając jej polecenia, w wyćwiczonym porządku, fargi napoiły i nakarmiły tarakasty. Musiały być doglądane, bo inaczej uciekłyby. Inaczej uruktopy, które nie zaczęłyby jeść, gdyby nie zmuszono ich do chwycenia pierwszych porcji liści. Potem żarły, dopóki im nie przerwano. Były niewiarygodnie głupie.

Dopiero po rozwinięciu i rozstawieniu większości pnączy ochronnych następowała pora jedzenia dla fargi. Tuż przed zmierzchem przyprowadzono i spętano ostatnie zwierzęta, przygotowano ostatnie pnącza. Noce były chłodne, wszystkie fargi miały płaszcze do spania. Melikelè rozesłała swój, lecz nie zawinęła się weń, póki widać było ostatnie promienie światła. Wtedy z pnączy wysuwały się kolce. Czekała na tę chwilę, patrzyła z zadowoleniem jak ukazywały się trujące ciernie, wiedziała, że dzień dobiegł końca, obrona jest silna i że wypełniła swe obowiązki. Dopiero wtedy kładła się i otulała płaszczem, rada, że kolejny dzień minął jej na lojalnym wypełnianiu rozkazów wielkiej Vaintè. Zamykała oczy i natychmiast zapadała w sen.

Wokół niej bezpieczne pod osłoną kręgów zatrutych cierni, źródeł-światła i nocnych hesotsanów strzelających przy najmniejszych poruszeniu, spały fargi. Tarakasty szarpały się i syczały gniewnie na siebie, ale wkrótce zwijały się we śnie, chroniąc głowy pod skręcone ogony. Yilanè i ich zwierzęta pogrążone były we śnie.

Większa część taboru zajmowała płaski teren, z jednej tylko strony wznosił się lekko i wystające skały zatrzymywały nawiewaną ziemię, tworząc płaski wzgórek. Większość głazów była zasypana, choć u stóp zbocza leżały luźne, wymyte przez deszcze, które stoczyły się w dół.

Jeden z tych głazów poruszył się i odsunął z trzaskiem.

Kilka śpiących w pobliżu otworzyło oczy i obudziło się natychmiast. Nie słyszały żadnych dalszych odgłosów, widziały tylko jasne gwiazdy, zamknęły więc oczy i zasnęły znowu. W nocy widziały zresztą tak słabo, iż nie mogły zauważyć cichego ruchu innego kamienia.

Powoli, ostrożnie Herilak uniósł głowę ponad zwalone głazy.

Wielki łowca rozejrzał się po obozowisku. Rosnący księżyc dopiero wschodził, lecz gwiazdy na bezchmurnym niebie wyraźnie ukazywały śpiący tabor. Wysoko wznoszące się kształty ośmionogich bestii, mniejsze, ciemne wzgórki śpiących murgu. Z boku bębny mięsa murgu, pęcherze z zapasami piętrzyły się wysoko.

Nagle rozbłysło światło, rozległ się ostry trzask hesotsanów. Jakieś pustynne zwierzę dotknęło trujących pnączy. Herilak zamarł w bezruchu. Śpiące najbliżej świateł murgu usiadły i spojrzały poza obóz. Światła powoli pogasły i zniknęły, więc zapadły znów w sen. Wówczas Herilak ostrożnie i cicho odsunął kamienie, by móc swobodnie pełzać.

Trzymając się blisko ziemi, odwrócił się i zawołał w głąb czarnego otworu.

— Teraz. Szybko. Wyłaźcie.

Odsunął się na bok, a spod ziemi wyłonił się następny uzbrojony łowca. W jaskini było ich dwudziestu. Wykopali ją, wypełnili ziemią z rzeki, przykryli grubymi balami i zamaskowali głazami, które podsuwali z wielkim wysiłkiem. Kopanie rozpoczęli rano, gdy tylko zniknęły im z oczu murgu, które spędziły tu poprzednią noc. Teraz wychodzili po kolei, wciągali w płuca rześkie powietrze nocy. Znajdowali się pod ziemią od południa, było tam gorąco, duszno, cuchnąco. Nikt się nie skarżył, wszyscy byli ochotnikami.

— Jest, jak powiedziałeś, Herilaku — szepnął łowca do ucha sam-madara. — Zawsze nocują w tym samym miejscu.

— Tak. A teraz zrobimy to, co należy. Zabijemy je.

Masakra była bezlitosna, dokonana przez doświadczonych zabójców murgu. Czasem tylko rozległo sią stłumione sieknięcie zabijanych nożami i włóczniami. Śpiące murgu ginęły jedna po drugiej. Dopiero po zabiciu ostatniej zastrzelili wierzchowce zdobycznymi śmiercio-kijami. Kilka z nich obudziło się i ryczało, czując wokół zapach śmierci, próbowało ucieczki i wpadało w śmiercionośne pnącza. Zostały po kolei uśmiercone. Masakra została zakończona. Żaden z łowców nie mógł zasnąć. Starli krew z dłoni, usiedli i rozmawiali cicho do świtu. Gdy można już było widzieć w bladym świetle, Herilak wstał i wydał rozkazy.

— Potrzebuję pomocy. Trzeba zamknąć otwór, w którym się kryliśmy, by nic nie było widać. Wciągnijcie część ciał na głazy. Może znajdą dziurę, lecz jeśli nie, będą miały czym się martwić. Zaczną się zastanawiać, jak do tego doszło, jak minęliśmy ich osłony i zwolnią.

— Czy wówczas zawrócą? — spytał Nenne.

— Nie, nie zawrócą — odpowiedział Herilak w rosnącym gniewie. — Będą szły dalej. Możemy jednak je powstrzymywać, zabijać. Zaczekamy teraz, aż zrobi się zupełnie widno i ciernie się cofną. Niczego nie dotykać, jedynie odsuwać pnącza włóczniami. Zostawicie wszystko, co jest. Zabierzemy śmiercio-kije i trochę mięsa, nic więcej. Po przejściu ułóżcie pnącza na miejscu. Ten widok bardzo, ale to bardzo zmartwi murgu. Chcę, żeby tak było.

ROZDZIAŁ XXXV

Płynęli wzdłuż wybrzeża na południe. Podróż w nieznane podniecała Paramutanów, witali okrzykami podziwu każdy nowy przylądek i skrawek plaży. Kerrick nie podzielał ich entuzjazmu, pogrążał się w coraz bardziej ponurym niepokoju. Armun widziała to, lecz mogła jedynie podzielać jego rozpacz, wiedziała, że nie potrafi mu pomóc. W miarę żeglowania na południe zaczęła się poprawiać pogoda, ale nie wpływało to na jego nastrój. Niemal z radością przywitała gorszą pogodę, bo musiał wraz z innymi refować żagle i wypompowywać zęzę, tak iż pozostawało mu mało czasu na myślenie o przyszłości.

Wybrzeże zaczęło skręcać, widzieli to na mapie, aż wreszcie płynęli prosto na zachód. Słońce grzało mocno, lecz północne zimowe sztormy przynosiły rzęsiste deszcze. Ósmego dnia rejsu, począwszy od świtu, dopadła ich jedna chmura po drugiej, lecz przed wieczorem minął ostatni szkwał i wiatr pędził ich teraz do brzegu.

— Widzę tęczę — powiedziała Armun, wskazując wielki łuk rozpięty na niebie, sięgający od morza w głąb lądu. Kończył się na skalnym cyplu. — Mój ojciec mówił zawsze, że gdy dotrzesz do końca tęczy, znajdziesz tam jelenia, który do ciebie przemówi. Nie ucieknie i będzie musiał odpowiedzieć na każde twe pytanie. Tak mówił mój ojciec.

Kerrick milczał, wpatrywał się w ląd, jakby jej nie słyszał.

— Jak sądzisz, co będzie? — spytała. Kerrick pokręcił głową.

— Nie wiem. Nigdy nie słyszałem bajki o jeleniu. Jego mięso jest smaczne, ale nie sądzę, by doradził mi w czymkolwiek.

— Ale to szczególny jeleń. Musisz tylko znaleźć koniec tęczy. Wierzę, że naprawdę tam jest.

Powiedziała to z przekonaniem, patrząc jednocześnie, jak tęcza blakła coraz bardziej, aż wreszcie zniknęła, gdy sztorm rozszalał się nad lesistymi wzgórzami. Kerrick nic nie powiedział, pogrążył się znów w zamyśleniu.

Po sztormie wiatr zamarł, słońce świeciło mocno. Armun zwróciła twarz w jego kierunku i przeczesywała palcami włosy, by szybciej wyschły. Tylko Paramutnie byli niezadowoleni, ściągali futrzane kurtki, skarżąc się na upał. Byli stworzeniami północy i źle się czuli w cieplejszym klimacie. Kalaleq stał na dziobie, bryza rozwiewała dłuższą sierść na jego plecach, wpatrywał się w brzeg.