— Tak! — krzyknął nagle. — To nowa rzecz, nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Kerrick podskoczył do niego, mrużąc oczy przyglądał się odległym pasmom zieleni na wybrzeżu, czekał aż upewni się całkowicie.
— Skręć, podpłyń do brzegu — powiedział. — Wiem, co to jest. To — zabrakło mu słów i zwrócił się do Armun w marbaku.
— Nie ma na to słowa, ale to miejsce, do którego murgu przyprowadzają swe pływające stworzenia. Murgu są tam.
Armun odezwała się szybko w angurpiaqu i Kalaleq zrobił wielkie oczy.
— Rzeczywiście tam są — powiedział, pochylając się nad wiosłem sterowym, gdy inni skoczyli do lin. Zrobili zwrot i przeciwnym halsem zbliżali się ukośnie do brzegu, z dala od basenu Yilanè. Kerrick wpatrywał się w mapę, wodził po niej palcem.
— To tutaj, na pewno. Musimy wylądować na brzegu i podejść pieszo. Musimy zobaczyć, co tu się dzieje.
— Myślisz, że są tam jakieś murgu? — spytała Armun.
— Stąd tego nie widać, ale to możliwe. Musimy być ostrożni, iść uważnie, grupą.
— Jeśli pójdziesz, to ze mną.
Zaczął protestować, lecz zauważył stanowczość jej głosu i przytaknął.
— Dobrze, my dwoje. I jeden, najwyżej dwóch Paramutanów.
Kalaleq wskazał na siebie, gdy formowali oddział zawidowców. Po wielu krzykach i sporach zdecydowano się też na Niumaka, będącego dobrym tropicielem. Przybili ikkergakiem do piaszczystej plaży. Mała grupka uzbrojona we włócznie stanęła na piasku.
Plaża sięgała do skalistego cypla, musieli więc iść między drzewami. Puszcza była niemal nie do przejścia, zwalone pnie tarasowały drogę, grube drzewa splątane były z cieńszymi. Starali się jak najszybciej wyjść znowu na brzeg, kierując się odgłosem fal bijących o skały.
— Umrę, upał mnie zabija — powiedział Kalaleq. Zataczał się, był bliski wyczerpania.
— Śnieg, lód — powiedział Niumak. — To dobre dla prawdziwych ludzi. Kalaleq mówi prawdę, bliscy jesteśmy śmierci z upału.
Ukazało się czyste niebo. Paramutanie wystawili twarze na chłodzący wietrzyk, a Kerrick rozsunął liście i zerknął na skały, pod którymi rozbijały się fale. Było już bardzo blisko basenów portu. Za nimi widniały jakieś okrągłe kopce, lecz z tej odległości nie mógł rozpoznać czym są. Nic się nie poruszało, wszystko wyglądało na opustoszałe.
— Podejdę bliżej…
— Idę z tobą — powiedziała Armun.
— Nie, lepiej pójdę sam. Jeśli są tam murgu, to zaraz wrócę. Znam je, wiem, jak reagują. Z tobą groziłoby nam znacznie większe niebezpieczeństwo. Paramutanie idą za mną — jeśli będą w stanie. Zostań z nimi. Wrócę jak najszybciej.
Chciała się spierać, iść z nim, lecz wiedziała, że proponuje jedyny rozsądny sposób. Objęła go na chwilę, złożyła mu głowę na piersi. Potem odsunęła się od niego i odwróciła do sapiących Paramutanów.
— Zostanę z nimi. Idź już.
Trudno mu było iść bezszelestnie przez las, zbyt wiele gałęzi musiał odsuwać, trzaskały mu pod nogami. Ruszył szybciej po wyjściu na ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta schodzące z wzgórza. Skręcała we właściwym kierunku, do brzegu i poszedł nią ostrożnie. Stanął przed skrajem lasu i wyjrzał zza osłaniających go liści. Tuż przed sobą miał pusty basen, a za nim wysokie, okrągłe kopce. Były zbyt gładkie i regularne na naturalne pogórki, prowadziły też do nich otwory w kształcie drzwi.
Czy ma podejść bliżej? Jak może się przekonać, czy w środku są Yilanè ? W basenie nie ma uruketo, lecz nic z tego nie wynika, mogło odpłynąć, zostawiając tu Yilanè.
Ostrego trzasku hèsotsanu nie mógł z niczym pomylić. Rzucił się w bok i upadł śmiertelnie przerażony. Strzałka chybiła. Musi się wycofać.
Rozległ się tupot ciężkich stóp; usiłując przedrzeć się przez zaporę młodych drzewek zauważył biegnącą, unoszącą hèsotsan Yilanè. Stanęła nagle na jego widok, zwinęła ręce w geście zdziwienia. Potem uniosła i wycelowała broń.
— Nie strzelaj! — zawołał. — Czemu chcesz mnie zabić? Nie mam broni i jestem przyjacielem.
Upuścił jednocześnie włócznię i wepchnął ją nogą w krzaki.
Jego słowa wywarły ogromne wrażenie na napastniczce. Cofnęła się trochę i odezwała z niedowierzaniem:
— To ustuzou. Nie może mówić — ale mówi.
— Mogę i mówię dobrze.
— Wyjaśneinie obecności tutaj; natychmiastowe i pilne.
Broń trzymała w pogotowiu, lecz nie celowała w niego. W jednej chwili mogło się to zmienić. Co ma powiedzieć? Cokolwiek, byleby słuchała go dalej.
— Przybywam z bardzo daleka. Nauczyła mnie mówić Yilanè o wielkim rozumie. Była dla mnie miła, wiele jej zawdzięczam, jestem przyjacielem Yilanè.
— Słyszałam kiedyś o mówiącym ustuzou. Dlaczego jednak jesteś sam? — Nie czekając na wyjaśnienia, uniosła i wycelowała broń. — Uciekłeś właścicielce, oto co się stało. Zostań tam i nie ruszaj się.
Kerrick zrobił to, co mu rozkazała, nie miał wyboru. Stojąc w milczeniu, usłyszał za sobą kroki, ścieżką z lasu wyszły dwie fargi dźwigające ciało wielkiego ptaka. Zaklął w duchu, że pomylił wydeptaną dróżkę ze ścieżką zwierząt. A jednak są tu Yilanè. Ta wygląda na okrutną, jest łowczynią jak kiedyś Stallan. Musiała wyjść na polowanie i po prostu wpadła na niego. Powinien był to przewidzieć, łowca poznałby od razu, że to nie ścieżka zwierząt i zachowywałby się ostrożniej. Nie poruszył się. Fargi minęły go, przyglądając się przy tym jednym okiem, wymieniając niewyraźne uwagi, ciężar utrudniał im mówienie.
— Idź za nimi — nakazała łowczyni. — Spróbuj ucieczki, a zginiesz. Kerrick nie miał wyjścia. Zdrętwiały z przerażenia ruszył ścieżką w stronę okrągłych budowli na brzegu.
— Mięso zanieście rzeźniczkom — nakazała łowczyni. Obie fargi minęły pierwszą kopułę, lecz jemu łowczyni przekazała znaki wejścia.
— Wchodzimy tutaj. Esspelei zechce chyba cię zobaczyć. W boku kopuły znajdowały się skórzane drzwi; rozstąpiły się po naciśnięciu na plamiste miejsce. Za nimi był krótki tunel zamknięty drugimi drzwiami, ledwo widocznymi w świetle jarzących się na ścianie pasków. Yilanè została z tyłu z wystawioną bronią i kazała mu iść przodem. Dotknął drugich drzwi i owionęła go fala ciepłego powietrza, gdy wszedł do pomieszczenia. Jarzące się paski były większe i widział lepiej. Na półkach tkwiło wiele dziwnych stworzeń, domyślił się, że trafili do laboratorium. Na ścianach wisiały mapy, a nad jednym z przyrządów pochylała się Yilanè.
— Czemu mi przeszkadzasz, Fafnege — powiedziała z pewną irytacją, gdy się odwróciła. Ale natychmiast zmieniła gesty na wyrażające zdziwienie i strach.
— Ohydne ustuzou! Czemu jest żywe, czemu przyprowadziłaś je tutaj?
Fafnege wyraziła wyższość wiedzy i pogardę dla strachu. Bardzo przypominała Stallan.
— Jesteś bezpieczna, Esspelei, nie okazuj więc przepełniającego cię lęku. To bardzo niezwykłe ustuzou. Patrz, co się stanie, gdy każę mu mówić.
— Nie ci nie grozi — stwierdził Kerrick. — Ale ja mam obawy. Rozkaż tej wstrętnej istocie opuścić hèsotsan. Jestem nie uzbrojony.
Esspelei zesztywniała ze zdumienia. Dopiero po dłuższej chwili przemówiła.
— Wiem o tobie. Rozmawiałam z kimś, kto rozmawiał z Akotolp, która powiedziała jej o mówiącym ustuzou.
— Znam Akotolp. Jest bardzo-bardzo gruba.