— To musisz być ty, to Akotolp jest gruba. Skąd się tu wziąłeś?
— To uciekło — powiedziała Fafnege. — Nie ma innego wyjaśnienia. Widzisz pierścień wokół szyi? Widzisz urwaną smycz? Uciekło swej pani.
— Czy to prawda? — spytała Esspelei.
Kerrick milczał, czuł zamęt w głowie. Co ma im powiedzieć? Cokolwiek, nie potrafią kłamać, bo ruchy ich ciał zdradzają najskrytsze myśli. Ale on może — i będzie kłamał.
— Nie uciekłem. To był wypadek, sztorm, uruketo miało kłopoty. Wypadłem do morza, dopłynąłem do brzegu. Byłem sam. Jestem głodny. Jak to dobrze móc znowu mówić z Yilanè.
— To bardzo ciekawe — powiedziała Esspelei. — Fafnege, przynieś mięso.
— Ucieknie znowu, jeśli na to pozwolimy. Wydam rozkaz fargi.
Wyszła, lecz Kerrick wiedział, że jest w pobliżu. Ucieknie, kiedy zechce, ale wpierw powinien skorzystać z tego, że wpadł w pułapkę. Musi się dowiedzieć, co te Yilanè robią tak daleko na północy.
— Od kogoś bardzo głupiego do posiadającej najwyższy rozum; pokorna prośba o wiedzę. Czego szukają Yilanè w tym zimnym miejscu?
— Informacji — odparła bez namysłu Esspelei, zdziwiona obecnością znającego yilanè ustuzou. — To miejsce nauki, w którym badamy wiatry, ocean, pogodę. Wszystko to, oczywiście, cię przerasta; nie wiadomo, po co trudzę się wyjaśnianiem.
— Z wielkoduszności najwyższej do najniższej. Czym mierzycie mroźność zim, chłodne wiatry wiejące z północy z coraz większą siłą?
Esspelei wyraziła zaskoczenie z odrobiną szacunku.
— Nie jesteś fargi, ustuzou, potrafisz mówić z krztyną rozumu. Badamy wiatry, bo doświadczenia to nauka, a nauka to życie. Dlatego prowadzimy badania.
Wskazała na przyrządy, mapy na ścianie, zaczęła mówić z troską w ruchach, bardziej do siebie niż do niego.
— Z każdym rokiem zimy są coraz chłodniejsze, każdej zimy lód postępuje bardziej na południe. Tu jest martwy Soromset i martwy Inegban*. Zmarłe miasta. A mróz idzie coraz dalej. Tu Ikhalmenets, które umrze jako następne, jeśli zimno będzie się dalej posuwać.
Ikhalmenets! Kerrick drżał z wrażenia, dopiero po chwili był w stanie na tyle panować nad głosem, by nie zdradzić swego podniecenia. Ikhalmenets, miasto, o którym na plaży powiedziała mu przed śmiercią Erafnaiś, miasto, z którego wyszedł atak, który odbił Deifoben. Ikhalmenets, wróg.
— Ikhalmenets? W mej głupocie nigdy nie słyszałem o takim mieście.
— Twa głupota jest rzeczywiście piramidalna. Otoczony-morzem Ikhalmenets, lśniąca wyspa na oceanie. Nie jesteś Yilanè, skoro nie wiesz o istnieniu Ikhalmenetsu.
Mówiąc to, wyciągnęła rękę i lekko stuknęła kciukiem w wiszącą mapę.
— Jestem taki głupi, iż nie wiem, dlaczego jeszcze żyję — przytaknął Kerrick. Pochylił się i zapamiętał dokładnie położenie kciuka. — Cóż za wspaniałomyślność okazałaś, najwyższa do najniższej, skoro zechciałaś w ogóle ze mną rozmawiać, a tym bardziej straciłaś swój niewiarygodnie cenny czas na zwiększenie mej wiedzy.
— Mówisz prawdę, Yilanè-ustuzou. — Otworzyły się drzwi i weszła fargi z pęcherzem mięsa. — Zjemy teraz, a potem odpowiesz na moje pytania.
Kerrick jadł w milczeniu, przepełniało go nagłe szczęście. Nie miał innych pytań, nie interesowało go już nic więcej.
Wiedział, gdzie pośród ogromu oceanu, całego świata, znajduje się wrogi Ikhalmenets.
ROZDZIAŁ XXXVI
Kerrick skończył właśnie jeść zakonserwowane mięso i wycierał poplamione tłuszczem palce w futro, gdy drzwi znów się otworzyły. Tym razem nie była to fargi z wybałuszonymi oczami, lecz stara i tęga Yilanè, która spojrzała na niego z oznakami wątpliwości i podejrzliwości. Esspelei stała w postawie służalczości i natychmiast wziął z niej przykład. Przybyła miała ciężkie szczęki i grube ręce wymalowane w spiralne wzory, nosiła je nawet w tym prymitywnym miejscu, tak daleko od miasta. Na pewno tu rządziła. Za nią weszła Fafnege uzbrojona nadal w hèsotsan, również wyraziła szacunek dla władzy. Kerrick wiedział, że nowej Yilanè nie oszuka tak łatwo jak tamte. Uważnie przyjrzała się jednym okiem jego twarzy, jednocześnie drugim zmierzyła go od stóp to głów.
— Co to za okaz wstrętnych ustuzou? Co tu robi?
— Najniższa Esspelei do najwyższej Aragunukto — padło z pokorą — łowczyni znalazła to w lesie. Jest Yilanè.
— Tak? Jesteś? — Na ten władczy rozkaz Kerrick odpowiedział z wszelkimi oznakami czci:
— Rad jestem, że mówię, że nie jestem tępy jak inne ustuzou.
— Zedrzyjcie te ohydne okrycia — trudno zrozumieć to zwierzę.
Esspelei podeszła do Kerricka, który bez sprzeciwu tkwił w pokornym posłuszeństwie, gdy rozcinała mu futra mocnym nożem. Zaczął krwawić, nim jego ubranie opadło na podłogę.
— Paskudnie-różowy, odpychający — powiedziała Aragunukto. — Niewątpliwie samiec. Nie wpuszczaj tu żadnych fargi, ten widok wzbudzi w nich niepożądane myśli. Odwróć się. Wiedziałam, żadnego ogona. Widziałam zdjęcia takich jak to, martwych, w dalekim otoczonym-morzem Ikhalmenetsie. Jak się tu dostało?
— Wypadło z uruketo podczas sztormu, dopłynęło do brzegu — powiedziała Esspelei. Podała to jako fakt; skoro tak powiedział, to musiało być prawdą. Rysy Aragunukto zwarzył gniew.
— Jak to się mogło stać? Wiem na pewno, że jest tylko jedno ustuzou znające yilanè, że uciekło i zdziczało. Jesteś tym ustuzou?
— Jestem, o wielka. Zostałem schwytany, wysłany w uruketo przez ocean, potem zmyty za burtę.
— Jakie uruketo? Pod czyim dowództwem? Kto cię schwytał? Kerrick poczuł się zaplątany w pajęczynę własnych kłamstw. Aragunukto była za sprytna, by ją okpić, ale nie mógł się teraz wycofać.
— Tego nie wiem. Zostałem uderzony w głowę, był sztorm, noc… Aragunukto odwróciła się i nakazała Fafnege gotowość-przyjęcia-rozkazów.
— To wstrętne stworzenie mówi jak Yilanè. A jednak nią nie jest. W jego mowie są cienie odsłaniające naturę ustuzou. Czuję się zbrukana tą rozmową. Zabij to, Fafnege, uwolnij nas od tego.
Z gestami zadowolenia i szczęścia Fafnege uniosła hèsotsan, wycelowała.
— Nie, nie masz powodu — krzyknął ochryple Kerrick. Ale rozkaz został wydany i musiał zostać wykonany. Odskoczył w bok, z dala od broni, znalazł się obok wstrząśniętej uczonej. W śmiertelnym strachu chwycił ją za ramię i szarpnął przed siebie, tak iż zasłaniała go przed strzałem. — Mogę wam pomóc, podać ważne informacje!
Nie mogły go jednak zrozumieć, bo słyszały tylko głos, grube ciało Esspelei przesłaniało ruchy.
— Zabij to! Natychmiast-natychmiast! — ryczała Aragunukto.
Fafnege przykucnęła z wymierzoną bronią, podchodziła go jak dzikie zwierzę. Esspelei szarpała się, wyrywała. Jeśli Kerrick odsłoni się, zginie. Zerknął poza ramię uczonej, gdy poczuł, że wyswobodziła się z jego uchwytu i skoczyła do przodu. Zobaczył, że drzwi się otwierają. Ujrzał w nich wstrząśnięte, porośnięte brunatną sierścią oblicze Paramutanina.
— Zabij tą ze śmiercio-kijem — zawołał głośno Kerrick, choć nic go nie zasłaniało przed wzniesioną bronią.
Zrozumiał, że krzyczy w marbaku. Przetoczył się po podłodze, gdy hèsotsan szczęknął głośno. Strzałka minęła mu twarz tak blisko, że poczuł jej lot. Fafnege wodziła za nim bronią.
— Co się dzieje? — krzyknął Kalaleq.
Fafnege okręciła się na dźwięk jego głosu. Kerrick przypomniał sobie słowa angurpiaqu.
— Zabij! Tę z kijem!
Ręka Kalaleqa, która zatopiła śmiercionośny harpun w gigantycznym ularuaqu, teraz cisnęła włócznię z tą samą celnością i siłą. Trafiła Fafnege w brzuch, siła uderzenia zgięła ją we dwoje. Strzałka wbiła się w podłogę, gdy padając ścisnęła hèsotsan.