— Kerrick — zawołała łagodnie. — To ja, Armun. Jestem tutaj. Poruszył się i uniósł głowę, zobaczyła łzy spływające mu po twarzy.
— Umierają — powiedział — wszyscy zginą. Mógłbym temu zapobiec, mógłbym. Teraz zginą, i to przeze mnie.
— Nie! — krzyknęła, chwyciła go i mocno przycisnęła do piersi. — Nie możesz się winić. To nie ty stworzyłeś ten świat. To nie ty sprowadzieś murgu. Nie możesz się oskarżać.
Postradał zmysły, była teraz tego pewna. To nie był Kerrick, walczący nieustraszenie z murgu, spieszący za nią na mroźną północ. Stało się z nim coś strasznego i nie wiedziała, co ma robić. Był już taki w obozie nad jeziorem, choć wtedy było lepiej. Jego samopoczucie poprawiło się po wyruszeniu na północ. Teraz jednak choroba wróciła, silniejsza niż kiedykolwiek.
Kerrick tulił się do niej przez całą noc, wyczerpany, pogrążony w głębokim śnie, gdy płynęli z powrotem na północ.
Rankiem wydawał się spokojniejszy, zjadł coś i napił się wody.
Nie odpowiadał jednak na pytania i Paramutanie spochmurnieli, bo uważali, iż popsuł zabawę. Wkrótce o tym zapomnieli, zaczęli natomiast krzyczeć radośnie, gdy o świcie ujrzeli paukaruty. Armun nie mogła jednak zapomnieć. Patrzyła na ponurą, milczącą twarz i czuła, jak opuszcza ją nadzieja. Odezwał się do niej dopiero wtedy, gdy zostali sami.
— Tak, płynąłem na wyspę. Nic innego mi nie pozostaje. Liczą na mnie.
— Ale co byś zrobił sam, gdybyś nawet ją znalazł?
— Nie wiem! — zawołał z bólem. — Wiedziałem tylko, że muszę spróbować.
Armun nie znalazła na to odpowiedzi, żadnych słów pocieszenia. Mogła tylko trzymać go, najmocniej jak potrafiła, i pozwolić, by przemawiało jej ciało.
Tego samego dnia zaczął padać śnieg. Najpierw lekki, potem coraz gęstszy, aż za każdym paukarutem powstała długa zaspa. Nadciągały zimowe zawieje.
Mieli mnóstwo jedzenia i Paramutanie dużo spali w długie zimowe noce. W krótkie dni między sztormami wychodzili na polowanie i połowy, ale nigdy nie oddalali się daleko. Kerrick nie przyłączał się do nich, zamykał się w sobie i pozostawał w paukarucie. Armun lękała się o przyszłość, pomimo wysiłków nie potrafiła wyrwać go z mrocznych myśli.
W końcu zwyciężyła jego obsesja.
— Nie mogę patrzeć, jak się męczysz — zawołała Armun.
— Nie mam wyboru. Nie ma innego wyjścia. Muszę znaleźć tę wyspę. I powstrzymać Vaintè. Nie zaznam spokoju, póki tego nie uczynię.
— Wierzę ci. Pójdę z tobą.
Przytaknął z powagą, jakby jej ból spowodował rozsądną decyzję.
— To dobrze. Jestem więc w połowie drogi. Dwoje nas to za mało, potrzebujemy jeszcze kogoś. Paramutanina potrafiącego żeglować. To wystarczy. W trójkę zdołamy tego dokonać, przemyślałem dokładnie, co trzeba robić.
— Co?
Spojrzał na nią podejrzliwie, jakby obawiał się podsłuchu, potem pokręcił głową.
— Nie mogę ci powiedzieć. Muszę dopracować wszystkie szczegóły, nim opowiem komukolwiek. Musisz teraz poprosić Kalaleqa, by z nami popłynął. Jest mocny i nie zna strachu, potrzebujemy kogoś takiego.
— Odmówił, gdy prosiłam go ostatnim razem.
— To było wtedy. Poproś go jeszcze raz.
Kalaleq leżał pod skórami, żując leniwie kawałek starej ryby, usiadł jednak z uśmiechem na widok podchodzącej Armun.
— Wiele dni sztormu, jeszcze więcej zimy — podniósł futro i wyciągnął rękę ku niej. Odsunęła jego dłoń.
— Czemu więc nie odpłyniesz zimą, nie żeglujesz na południe, gdzie jest lato?
— To niemożliwe. Paramutanie należą do północy i giną, gdy dni są bez przerwy gorące.
— Nie tak daleko, nie do bezkresnego lata. Tylko w tamtą stronę. Popłyń do wyspy Kerricka i z powrotem. Pomóż mi.
— Do wyspy? Ciągle o niej myśli?
— Musisz mi pomóc, Kalaleq, pomóc jemu. Coś dziwnego stało się z jego głową, boję się.
— To prawda! — zawołał poruszony Kalaleq, potem zasłonił twarz dłonią, gdy Angajorqaq i Kukujuk zwrócili się ku niemu. Milczał, póki nie odwrócili głów, i dalej mówił szeptem. — Podejrzewałem to, tak dziwnie mówi, ale nie sądziłem, że jest tak naprawdę. Jaka musisz być szczęśliwa.
— Szczęśliwa? Co masz na myli?
— Tak bardzo ci się poszczęściło. Do twego łowcy przemawiają duchy oceanu i wiatru. Mówią do niewielu ludzi — i bardzo rzadko. A słyszący ich głosy mówi do nas wszystkich. Tak nauczyliśmy się wszystkiego. Dzięki nim potrafimy robić różne rzeczy. Te głosy odpowiedziały nam, jak budować ikkergaki, dzięki nim możemy łapać ularuaqi i porastać w tłuszcz. Teraz duchy przemawiają do Kerricka, a on przekaże nam ich słowa.
Armun nie wiedziała, co ma robić, śmiać się czy płakać.
— Czy wiesz, co mówią? Powtarzają ciągle tylko jedno. Płyń na południe do wyspy. Mówią tak stale. Kalaleq kiwnął głową i przygryzł wargę.
— Tak mówią? Cóż, musi więc tak być. Popłyniemy na południe do wyspy.
Armun mogła jedynie pokręcić głową z niewiarą.
ROZDZIAŁ XXXVIII
yilanèhesn farigi nindasigi ninban*
Fargi nie ma miasta, dopóki nie stanie się Yilanè.
Nowe miasto miało pierwszeństwo, Ambalasei wiedziała o tym, ale żal jej było każdej chwili, której nie poświęcała na badanie Sorogetso. Tak nazwała bliskich krewniaków Yilanè, stworzenia milczące, bo choć można się było z nimi porozumieć, to jedynie w ograniczonym zakresie, jakby nie przestały być młodymi elininyil w morzu. Nawet to pozostało jedynie przypuszczeniem, gdyż po pierwszym spotkaniu nie doszło do następnych. Sorogetso nie zbliżały się do pustkowia na półwyspie i kryły się w dżungli. Ambalasei była zaś zbyt pochłonięta nie kończącymi się kłopotami z tworzeniem miasta przy niewielkiej pomocy Cór Rozpaczy, by miała czas na poszukiwanie Sorogetso. Czuła także swój wiek.
Leżała teraz w cieniu szybko rosnącego krzewu i przyglądała w się sanduu próbkom kultur. Soczewki oczu zmutowanego stworzenia wystawione były na słońce, wyświetlany obraz widać było dobrze w cieniu. Większość kultur mikroskopijnego życia była jej znajoma, nie dostrzegała w wysterylizowanej glebie żadnych zarazków czy szkodliwych grzybów. Dobrze.
— Poślij po Enge — poleciła swej asystentce Setèssei.
Położyła się na płycie wypoczynkowej i westchnęła. Nie starczy życia na wszystko, czego chciała dokonać. Lanefenuu była dla niej szczodra i w dalekim Ikhalmenetsie mogła sobie pozwolić na przyjemne, powolne badania. Ile lat tam spędziła? Straciła rachubę. Nadal by tam była, gdyby nie rosnące zainteresowanie dla biologicznych aspektów filozofii Cór. Potem w nagłym impulsie porzuciła całą wygodę dla tej twardej ławki pod kolczastym krzakiem. Nie! — wykręciła ciało w gwałtownym proteście. Badanie Cór Rozpaczy może i było błędem, ale nie ta podróż. Ileż nowego materiału odkryła, z jaką czcią by się spotkała, gdyby przedstawiła go uczonym w Entoban*. Rozkoszowała się tą myślą. Już gigantyczne węgorze byłyby czymś zaskakującym, a co dopiero cały nowy kontynent. Zapowiadało to badanie o znaczeniu po wielokroć większym.