Выбрать главу

— Nie walczą — powiedział Herilak z pianą wściekłości na ustach.

— Nie atakują nas, a napadane kryją się za trującymi zaporami, gdzie nie możemy ich dosięgnąć.

— To murgu, a od murgu nie można wymagać, by walczyły jak Tanu czy Sasku — odparł Sanone. Pogrzebał kijem w ognisku, aż iskry wzbiły się wysoko i uleciały w zimnym wietrze. Zimą noce były chłodne w tej osłoniętej dolinie, a on był stary, nie grzała go już młoda krew. Otulił się ciaśniej grubą szatą i rozejrzał po śpiącej dolinie. Czuwał tylko on i Herilak; wszyscy inni spali.

— Uczą się, te murgu się uczą — powiedział gorzko Herilak. — Początkowo mogliśmy zakłuwać je nocami, zarzynać i zabijać. Teraz są dla nas niedostępne. Podobnie w dzień. Pozostają za osłoną i czekają, póki nie odejdziemy. Wtedy ruszają i wolno, lecz stale zbliżają się do nas.

— Jak blisko są teraz? — spytał Sanone.

— Otaczają nas ze wszystkich stron. Nie widać ich jeszcze, ale są tam, odległe o cztery dni marszu w każdym kierunku. Krąg nie jest pełen, tworzą oddzielone obozy, ale mimo to są niedostępne. Atakowane, pozostają w środku i nie wychodzą, lecz w tym czasie zbliżają się inne. Któregoś dnia znajdą się tu wszystkie, otoczą dolinę i wtedy koniec.

— Musimy więc odejść, nim będzie za późno, nim znajdziemy się w pułapce.

— Dokąd? — Niepewność rozszerzała oczy Herilaka, w świetle ogniska błyszczały mu białka. — Czy jest jakieś bezpieczne miejsce przed nimi? Jesteś mandukto Sasku, przewodzisz swym łowcom i kobietom. Czy znasz miejsce, gdzie bylibyśmy bezpieczni?

Sanone poruszył się niespokojnie i powiedział:

— Za zachodnią pustynią.

Mówią, że jest tam woda i zielona trawa.

— Chcesz tam zaprowadzić swych Sasku? Ognisko trzaskało, płonął wielki kloc. Sanone odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.

— Nie, nie chcę ich zabierać z tej doliny. Żyjemy tu od zawsze. Jeśli mamy gdzieś zginąć, to najlepiej tutaj.

— Nie chcę umierać, ale mam już dość uciekania. Podobnie moje sammady. Zabrałbym je stąd, gdyby tego chciały, ale są chyba tego samego zdania co my. Minął czas ucieczki. Prędzej czy później musimy się zatrzymać i stawić czoła murgu. Niech stanie się to jak najprędzej. Wszyscy jesteśmy zmęczeni.

Woda w rzece opadła bardziej niż zwykle. Niegdyś o tej porze deszcze w górach wypełniały ją po brzegi.

— Wezmę rano kilku łowców, zaprowadzę ich do wzgórz. Sądzisz, że to sprawka murgu?

— Nie wiem, ale boję się.

— Wszyscy się boimy, mandukto. Murgu spadają na nas jak śnieg zimy i są równie trudne do powstrzymania. Jedna kobieta widziała zielone pnącze spuszczające się ze szczytu urwiska. Nie mogła podejść bliżej, ale dojrzała trujące rośliny murgu.

— Urwiska są wysokie.

— Pnącza rosną długo. Śnią mi się pieśni śmierci. Czy wiesz, co to oznacza?

Uśmiech Sanone był zimny i ponury.

— Niepotrzebny ci mandukto, silny Herilaku, by odczytać ów sen. Też słyszę pieśń śmierci.

Herilak spojrzał ze smutkiem na gwiazdy.

— Zaczynamy umierać, gdy się rodzimy. Wiem, że któregoś dnia znajdzie się tam mój tharm. Bliskość tej chwili ziębi mnie bardziej niż wiatr. Czy nic nie możemy zrobić?.

— Kiedyś Kerrick prowadził nas przeciwko murgu, wiódł do zwycięstwa.

— Nie wymieniaj jego imienia. Odszedł i zostawił nas na pewną śmierć. Już nas nie poprowadzi.

— Zostawił was, czy ty zostawiłeś jego, silny Herilaku? — spytał cicho Sanone.

Herilaka opanowała złość i miał coś gniewnie odpowiedzieć, lecz zamilkł. Uniósł dłonie i zacisnął je w pięści, potem rozwarł.

— Gdyby zapytał mnie o to łowca, odezwał się w ten sposób, uderzyłbym go. Ale nie ciebie, Sanone, bo potrafisz zaglądać w głąb innych, czytać ich najbardziej skryte myśli. Od wyniszczenia mego sammadu tkwią we mnie dwie osoby. Jedna z nich zawsze wrze gniewem, pragnie zabijać, nie słucha żadnych rad, odrzuca przyjaźń. Ten Herilak odwrócił się od Kerricka, gdy potrzebował pomocy. To już się stało. Gdyby tu był, znalazłbym dla niego słowa. Odszedł jednak, zginął na północy. Teraz, gdy jesteśmy w dolinie otoczonej przez murgu, gniew mój słabnie, czuję się znowu jednym człowiekiem. Może trochę za późno.

— Nigdy nie jest za późno wejść na ścieżkę Kadaira.

— Nic nie wiem o Kadairze. Masz jednak sporo racji. Erman-padar rozdmuchał iskierkę, z której powstał mój tharm. Niedługo zapłonie on wśród gwiazd.

— W skale została wydeptana dla nas droga. Możemy iść jedynie nią.

Ognisko zagasło, pozostawiając rozpalone węgle, zaczął mocniej dmuchać wiatr z północy. Na czystym, nocnym niebie gwiazdy były jasne i wyraźne. Sanone spojrzał na spuszczoną głowę Herilaka i zastanowił się, kto w dolinie ujrzy pierwsze zielone kiełki wyłaniające się wiosną z ziemi.

ROZDZIAŁ XLII

Wybrzeże Entoban* na wschodnim horyzoncie było mrocznym paskiem ledwo widocznym w świetle. Gdy łódź wspinała się na fale, dostrzegali szczyty leżących w głębi lądu, pokrytych śniegiem, wysokich gór, nadal zalanych czerwonym blaskiem zachodzącego słońca. Wiart słabł, ledwo wydymał żagiel.

Kerrick zerknął na Kalaleqa opierającego się na wiośle sterowym i odezwał się jeszcze raz, tym razem starannie dobierając słowa, pilnując się, by nie wpaść w gniew:

— Woda prawie się skończyła.

— Nie chce mi się pić.

— Ale ja jestem spragniony. I Armun. Musimy wylądować i napełnić bukłaki.

Mimo zapadającego zmroku Kerrick dojrzał, jak drży ciało Kalaleqa, jak nastroszyła się wokół jego szyi sierść. Ubranie zrzucił już przed wieloma dniami, gdy tylko zaczęło się robić cieplej. — Nie — powiedział i zadrżał ponownie. — To ziemia murgu. Widziałem je raz, zabijałem. Nigdy więcej. Gorąco mi, musimy wracać na północ.

Naparł na wiosło i żagiel załopotał, gdy łódź zawróciła. Bardziej rozgniewany niż uprzednio Kerrick ruszył do steru, lecz stanął, gdy Armun położyła mu dłoń na ramieniu.

— Pomówię z nim — szepnęła. — Krzykiem niczego nie osiągniesz, widzisz przecież.

— Dobrze, pomów — odepchnął jej dłoń i zaczął mocować żagiel. — Przekonaj go. Musimy zdobyć słodką wodę.

Kalaleq zadygotał pod jej dotknięciem, głaskała go po ramieniu, aż przestał drżeć.

— Mnóstwo wody — mruknął.

— Wiesz, że to nieprawda. Niedługo skończy się zupełnie, musimy lądować.

— Na wyspach, gdy zawrócimy, nie na tym brzegu. Pogłaskała go znowu, mówiła jak do dziecka.

— Nie wiemy, ile jeszcze zostało do wysp, nie możemy też zawrócić. Nie spodobałoby się to duchowi wiatru. Na razie zsyła nam pomyślne wiatry.

— Nie dziś, nie wczoraj.

— Bo usłyszał cię i wpadł w gniew.

— Nie!

Kalaleq przytulił się do niej, zrozumiała, co robi, i pozwoliła mu błądzić rękoma pod jej lekkim strojem, położyć je na nagich plecach. Nie odepchnęła go, nie pora. W mroku Kerrick nie mógł nic widzieć. Muszą dobić do brzegu pomimo lęków Kalaleqa. Teraz on sprawiał największy kłopot, bo rejs na południe rozproszył złe myśli Kerricka. Wpędził je za to do głowy Paramutanina! Teraz jego musi podtrzymywać na duchu, musi być nadal silna. Wiedziała dobrze, jak to robić. Łowcy Tanu i mężczyźni Param u tanów niewiele się różnili; łatwo wpadali w gniew, byli zażarci w walce, ulegali nastrojom. Ona musi to znosić. Ulegać, gdy to konieczne, upierać się, gdy tak trzeba. Przedtem musiała pomagać Kerrickowi, teraz jemu. Kalaleqowi było tego za mało. Wodził po niej dłońmi, przesunął je z pleców — aż odepchnęła go łagodnie.