Armun spojrzała na pudełko, a potem na jego twarz.
— Nic z tego nie rozumiem. Naśmiewasz się ze mnie. — Nieświadomie zasłoniła swe usta połą ubrania.
— Nie, nigdy. — Odłożył pudełko i przyciągnął Armun, odsunął skórę i dotknięciem wargi ukoił jej lęki. — Wszystko będzie dobrze, będziemy bezpieczni.
W zapadającym zmroku zbliżyli się do wyspy na ile starczyło im odwagi, potem rzucili żagiel i czekali. Nie było chmur, śnieg na wysokim szczycie lśnił jasno w świetle księżyca. Kerrick zaczął wciągać żagiel i Kalaleq krzyknął, by go zatrzymać.
— Zauważą nas, jeśli się zbliżymy!
— Śpią wszyscy. Nikt się nie obudzi, mówiłem już, że je znam.
— A warty?
— To niemożliwe. Żadna nie rusza się w nocy, tak już z nimi jest.
Kalaleq sterował ostrożnie, ciągle nie przekonany. Wyspa zbliżała się, wkrótce płynęli powoli na północ wzdłuż jej skalistego brzegu.
— Gdzie jest miejsce murgu? — Kalaleq szeptał, jakby ktoś mógł go podsłuchać z brzegu.
— Na tym brzegu dalej na północ, płyń prosto.
Skaliste wybrzeże ustąpiło miejsca piaszczystym plażom otoczonym gajami drzew. Potem brzeg cofnął się, tworząc port z widocznym na tle jasnego drewna nabrzeży szeregiem ciemnych kształtów.
— Tam — powiedział Kerrick. — To uruketo, ich zwierzęta-ikker-gaki, widzieliście już jedno. To tutaj jest ich miasto. Wiem, jak jest, bo wszystkie rosną w ten sam sposób. Na zewnątrz plaże narodzin otoczone zaporą, w środku ambesed, otwarte na wschód, tak iż eistaą, siedząca na swym miejscu chwały, przyjmuje pierwsze blaski słońca. To Ikhalmenets.
Armun nie lubiła, gdy tak mówił, bo wydawał dziwne dźwięki i poruszał ciałem. Odwróciła się, lecz ją przywołał:
— Widzicie ten wyschnięty potok wpadający do oceanu? Tam wylądujemy i tam się spotkamy. Steruj do brzegu, Kalalequ. To dobre miejsce, bliskie miasta, ale poza otaczającymi je zaporami.
Brzeg pokrywał muł i piasek zmywany ze wzgórz w porze deszczowej. Wylądowali na piaszczystej ławicy łagodnie obmywanej drobnymi falami.
— Zostaniemy tu prawie do świtu — powiedział Kerrick. — Odpłyniemy, gdy jeszcze będzie ciemno. Armun, zostaniesz z tyłu, poczekasz, aż rozjaśni się na tyle, byś mogła spróbować wspinaczki.
— Potrafię chodzić po ciemnku — powiedziała Armun.
— Nie, to zbyt niebezpieczne. Czasu będzie dosyć. Musisz wspiąć się ponad miasto. Przygotuj wszystko tak, jak ci powiedziałem.
— Suche drewno na wielkie ognisko, zielone liście dla dymu.
— Tak, ale nie wkładaj liści, nim słońce nie uniesie się na dwie dłonie nad ocean. Ognisko musi być wielkie i tak rozpalone, aż węgle zbieleją. We właściwej chwili musisz włożyć wszystkie liście, by dały wiele dymu. Zaraz potem musisz tu wracać. Szybko — ale nie aż tak, byś upadła. Kalaleq będzie na ciebie czekał. Ja przyjdę brzegiem i dołączę do was jak najszybciej. Czy wszystko jasne?
— Wszystko to jest szalone i bardzo się boję.
— Nie lękaj się. Pójdzie tak, jak zaplanowałem. Jeśli zrobisz swoje, będę bezpieczny. Musisz jednak uczynić to we właściwym czasie, nie wcześniej i nie później. Zrozumiałaś?
— Tak, zrozumiałam. — Był taki od niej odległy, mówił tak zimno, myślał jak murgu i działał jak one. Pragnął jedynie posłuszeństwa. Otrzyma je, choćby po to tylko, by mieć to już za sobą. Świat to samotność.
Drzemała lekko w kołyszącej się łodzi, zbudziło ją chrapanie Kalaleqa, potem znów zasnęła. Kerrick nie mógł spać, leżał z otwartymi oczami wpatrzonymi w wolno przesuwające się gwiazdy. Wkrótce wstanie gwiazda poranna, a po niej nastąpi świt. Do zmroku będzie po wszystkim. Może go nie dożyć, wiedział o tym. Zaryzykował ogromnie, zwycięstwo wcale nie jest takie pewne, jak o tym zapewniał Armun. Przez chwilę żałował, że nie są na mroźnym wybrzeżu, bezpieczni w paukarutach Paramutanów, oddaleni od wszelkich zagrożeń. Odsunął tę myśl, przypomniał sobie mrok, który tak długo ogarniał jego myśli. Tkwiło w nim zbyt wielu ludzi. Czuł się Yilanè i Tanu, sammadarem i wodzem w bitwie.
Spalił Alpèasak, potem próbował go ocalić, wreszcie utracił. Następnie uciekał przed wszystkimi, a teraz wiedział, iż nie umknął przed niczym. Myśli kotłowały mu się w głowie. Wszystko, co robił, było słuszne, jedynie możliwe do uczynienia. Sammady muszą być uratowane, a na całym świecie tylko on może tego dokonać. Wszystkie jego wysiłki, wszystkie czyny wiodły go do tego miejsca, do tego miasta, do tej chwili. Stanie się to, co musi się stać. Gwiazdy wzniosły się nad horyznot; zaczął budzić pozostałych.
Armun wyszła w milczeniu na brzeg. Miała tyle do powiedzenia, że łatwiej było nie mówić nic. Stała po kolana w wodzie, trzymając kurczowo ogniowe pudełko, patrzyła, jak cicho odpływa ciemny kształt łodzi. Księżyc zaszedł, światło gwiazd nie wystarczało, by oświetlić twarz Kerricka. Potem wszystko zniknęło, stało się czarną plamą w ciemnościach. Odwróciła się i ruszyła powoli do brzegu.
— Och, już zginęliśmy — mruczał Kalaleq przez szczękające zęby. — Pożarci przez te olbrzymie murgu.
— Nie ma się czego bać. Nie ruszają się w nocy. Wysadź mnie teraz na brzeg, bo już niemal świt. Wiesz, co masz robić?
— Wiem, powiedziałeś mi.
— Powiem ci jeszcze raz, by się upewnić. Czy jesteś przekonany, że trucizna ularuaqa zabije któreś z tych stworzeń?
— Już nie żyją. Nie są większe od ularuaqa. Mój cios to pewna śmierć.
— To wykonaj go, szybko, gdy tylko znajdę się na brzegu. Zabij je — ale tylko dwa, nie więcej. Pamiętaj, to bardzo ważne. Muszą zginąć dwa.
— Zginą. Teraz idź — idź!
Łódź odpłynęła szybko, nim jeszcze Kerrick osiągnął suchy piach. Gwiazda poranna świeciła jasno na horyzoncie, za nią widać było pierwszy szary blask świtu. Nadszedł czas. Zdjął skórzane okrycia, osłony na nogi, aż do zwisającego mu z szyi noża, nie miał on ostrza, był tylko ozdobą.
Z wypiętą piersią i uniesioną głową, z rękoma lekko wygiętymi w geście wyższości, zupełnie sam szedł do miasta Yilanè, Ikhalmenetsu.
RODZIAŁ XLIII
ninlemeistaa halmutu eisteseklem.
Nad eistaą jest tylko niebo.
Lanefenuu obudziły głośne krzyki i wprawiły ją od razu we wściekłość. Przezroczysty krąg w ścianie jej komory, sypialnej ledwo się rozjaśnił; musi być tuż po świcie. Któż to ośmiela się tak wydzierać w jej ambesed! Było to przynaglenie-do-słuchania, głośne i bezczelne. W jednej chwili skoczyła na nogi, wypadła z komory żłobiąc pazurami głębokie wyrwy w wyściółce podłogi.
W środku ambesed stała Yilanè, dziwnej barwy i postaci. Na widok Lanefenuu krzyknęła, trochę niewyraźnie ze względu na brak ogona.
— Lanefenuu, eistao Ikhalmenetsu, zbliż się. Pogadam z tobą.
Obraźliwy sposób zwracania się wywołał ryk wściekłości Lanefenuu. Na podłogę padał snop światła, weszła w niego z uniesionym w zdziwieniu ogonem. Ta Yilanè potrafi mówić — ale to nie Yilanè.
— Ustuzou! Tutaj?
— Jestem Kerrick. Wielkiej mocy i wielkiego gniewu.
Lanefenuu podeszła powoli, oszołomiona i zaskoczona. To ustuzou o bladej skórze, z futrem w środku ciała, na głowie i twarzy, z pustymi rękoma, błyszczącym metalem wokół szyi. Ustuzou Kerrick! Dokładnie takie, jak opisała je Vaintè.
— Przybyłem z ostrzeżeniem — powiedziało ustuzou, mówiąc bezczelnie i obraźliwie. Pierś Lanefenuu zapłonęła nagłym gniewem.