Imehei zamilkł na widok Kerericka — potem, gdy zobaczył przyniesione przez niego mięso, okazał radość-z-jedzenia młodzieńczymi barwami dłoni. Obaj jedli łapczywie, potężne szczęki i ostre, stożkowate zęby szybko uporały się z posiłkiem.
— Czy znaliście Esettę? — spytał Kerrick.
— Brat-tutaj — odparł szybko Imehei, lecz z większym zainteresowaniem dodał zaraz — więcej-mięsa, zapytanie?
Kerrick zasygnalizował przeczenie, późniejszą porę i zapytał:
— Był tu jeszcze jeden samiec, Alipol, czy jego też znaliście? Był moim… przyjacielem.
— Imehei niedawno przybył z Entoban* — powiedział Nadaske.
— Inaczej niż ja. Byłem tu, gdy Alipol kierował hanalè, nim nie poszedł na plażę.
— Alipol czynił kciukami rzeczy wielkiej piękności. Znacie je?
— Wszyscy je znamy — wtrącił się Imehei. — Mimo wszystko nie jesteśmy twardzi/okrutni/silni ani nie jesteśmy samicami. Wiemy, co to piękno. — Odwrócił się natychmiast po wypowiedzeniu tych słów i odsunął ozdobne draperie, odsłaniając otwór w ścianie. Wspiąwszy się na czubki pazurów, wyjął z niego drucianą rzeźbę, odwrócił się i pokazał ją Kerrickowi.
Nenitesk — może ten sam, którego pokazał mu Alipol tamtego odległego, ciepłego dnia. Pancerz zawijał się wysoko, trzy rogi były ostre i spiczaste, w oczach lśniły klejnoty. Imehei trzymał go du-mnie, podając Kerrickowi. Ten obracał rzeźbą tak, iż łapała światło, Czuł tę samą radość, jakiej doświadczył wówczas, gdy Alipol po raz pierwszy pokazał mu swe dzieło. Z radością zmieszał się smutek — bo Alipol od dawna już nie żył. Stallan wysłała go na plażę na pewną śmierć. Cóż, sama też zginęła; było to pewne pocieszenie.
— Zabiorę to — powiedział Kerrick, co wywołało przerażone gesty samców. Imehei ośmielił się nawet zasugerować w swych ruchach pewną samiczość. Kerrick zrozumiał. Przyjmowali go jako samca, całe miasto wiedziało o jego płci i podziwiało, teraz jednak działał z brutalnością samicy. Spróbował się poprawić.
— Niezrozumienie zamiaru. Chcę wziąć ten przedmiot piękna, lecz musi on pozostać w hanalè, zgodnie z pragnieniem Alipola. Esekasak troszcząca się o hanalè odeszła, dlatego spada to teraz na was. Strzeżcie go i brońcie.
Nie mogli ukryć swych myśli, nawet nie próbowali. Schowani, pozbawieni odpowiedzialności, traktowani jak wyszłe dopiero co z morza, nie potrafiące mówić fargi — czyż mogli być inni aniżeli byli? Teraz pojawiały się nowe myśli. Początkowo odpychali je, potem przyjęli, wreszcie zaczęli okazywać dumę. Ujrzawszy to, Kerrick zaczął pojmować, dlaczego muszą pozostać przy życiu. Nie tylko dla własnego dobra, ale i jego. Dla jego egoistycznych celów. Był Tanu, ale także Yilanè. Przy tych samcach mógł stawić czoła tej prawdzie, a nie uciekać przed nią, wstydzić się jej. Gdy mówił z nimi, rozbudzał swe myśli, tę część umysłu, która należała do Yilanè. Nie tylko myślał jak oni, był jak oni.
Oto kim jest: Kerrick z Tanu, Kerrick z Yilanè.
— Macie wodę — przyniosę warn jeszcze jedzenia. Nie opuszczajcie tej komory.
Okazali zgodę i przyjęcie poleceń. Użyli osobistej postawy samca wobec samca. Uśmiechnął się na myśl o ich ukrytej sile. Jedna drobna sugestia, iż postępuje jak samica, ustawiła go szybko na właściwym miejscu. Zaczynał ich lubić, bo zrozumiał trochę, co kryje się pod usłużnym zachowaniem.
Odrzucone kości skwierczały w ognisku; najedzeni Sasku drzemali na słońcu. Gdy pojawił się Kerrick, Sanone uniósł głowę, podszedł i usiadł obok.
— Są rzeczy, o których chcę z tobą pomówić, mandukto Sasku — powiedział poważnie Kerrick.
— Słucham.
Kerrick uporządkował myśli, po czym zaczął mówić:
— Dokonaliśmy tego, po co tu przybyliśmy. Murgu zginęły, przestały nam grozić. Weźmiesz teraz swych łowców, wrócicie do waszej doliny i waszego ludu. Ja jednak muszę tu zostać — choć przyczyna tej decyzji dopiero zaczyna być dla mnie jasna. Jestem Tanu, lecz jestem również Yilanè, jednym z murgu, jakie wzniosły to miejsce. Są tu rzeczy bardzo cenne, cenne dla Tanu. Nie mogę odejść nie poszukawszy ich, nie zastanowiwszy się nad nimi. Myślę choćby o śmiercio-kijach, bez których nigdy byśmy nie pokonali murgu. — Umilkł, bo Sanone uniósł rękę, prosząc o ciszę.
— Słucham twych słów, Kerricku, i zaczynam trochę rozumieć liczne myśli, które mnie dręczyły. Moja droga nie była jasna, lecz zaczyna się taką stawać. Rozumiem teraz, że gdy Kadair kształtował świat, przybrawszy postać mastodonta, stawiał mocno nogi na skale, zostawiał w niej głębokie ślady. Potrzeba nam mądrości, by iść nimi. Ślady te przywiodły cię do nas, przyprowadziłeś z sobą mastodonta, by pokazać nam skąd jesteśmy — i dokąd powinniśmy zmierzać. Karognis wysyła murgu, by nas zniszczyły, lecz Kadair obdarzył nas mastodontem, by wskazał nam drogę przed lodowe góry do tego miejsca, abyśmy tu stali się narzędziem jego pomsty. I murgu zostały zniszczone, a to miejsce paliło się, lecz nie wypaliło.
Szukasz tu mądrości, co znaczy, iż podążasz szlakiem mastodonta tak jak my. Pojmuję teraz, że nasza dolina była jedynie postojem na tym szlaku, że czekaliśmy w niej, póki Kadair nie wydepcze nam ścieżki. Pozostaniemy tu i sprowadzimy resztę Sasku.
Kerrick z trudem nadążał za rozumowaniem Sanone, lecz dostrzegł wyraźnie głębię myśli mandukto, znacznie przewyższającego go mądrością, i z radością przyjął jego decyzję.
— Oczywiście, powiedziałeś to, co usiłowałem sam wyrazić. Tu, w Alpèasaku, są rzeczy przewyższające zdolność rozumienia jednego człowieka, choćby żył po stokroć. Twój lud, tworzący ubranie z zielonych roślin, twarde kamienie z miękkiej gliny, zdoła je poznać. Alpèasak nie umrze.
— Czy twe dźwięki i ruchy coś oznaczają? Czy to miejsce ma swą nazwę?
— Zwie się miejsce ciepła, lśnienia — nie wiem, jak dobrze wyrazić to w seseku, może piaski leżące wzdłuż brzegu morza.
— Deifoben, złote plaże. To trafna nazwa. Choć trudno jest czasem pojąć, nawet mnie, wyćwiczonemu w tajemnicach i ich rozplątywaniu, iż te murgu potrafią mówić, że wydawane przez ciebie dźwięki są rzeczywiście językiem.
— Nie jest łatwy do nauczenia.
Kerrick, myślący teraz w Yilanè, nie potrafił ukryć całego swego bólu. Sanone kiwnął ze zrozumieniem głową.
— To także ślad na ścieżce Kadaira — i nie najatwiejszy do odszukania. Teraz powiedz mi o schwytanych murgu. Czemu ich nie zabijamy?
— Ponieważ nie wojujemy z nimi, nie chcą też nas skrzywdzić. Samce, rzadko opuszczające ten budynek, były w istoocie więźniami samic. Potrafię z nimi mówić, dają mi… więź odmienną od znanej łowcom. To jednak tylko moje głębokie uczucie. Ważniejsze, że mogą nam pomóc w poznaniu tego miasta, bo bardziej do niego należą aniżeli ja.
— Ścieżka Kadaira; idą nią wszystkie stworzenia, nawet murgu. Przemówię do Sasku. Nikt nie skrzywdzi twych murgu.
— Sanone jest najmędrszy z mądrych i Kerrick składa mu dzięki. Sanone kiwnął głową, przyjmując pochwałę, jako coś mu należnego.
— Teraz pomówię z nimi, aby murgu były bezpieczne. Potem pokażesz mi Deifoben.
Chodzili, dopóki nie stało się zbyt ciemno, by widzieć drogę, wtedy wrócili do miłego ognia przy hanalè. Tego dnia towarzyszący im Sasku podziwiali pola ze zwierzętami, z radością odkryli, że zginęła tylko drobna ich część. Jedli owoce, aż nasycili się ich sokiem, przyglądali się z lękiem neniteskowi i zbrojnemu w pancerz onetsensatowi, pływali w ciepłych wodach obok złotych piasków. Podczas gdy podziwiali żywy model miasta, nie uszkodzony, mimo iż spłonęła część osłaniającej go przezroczystej powały, Kerrick patrzył ze zdumieniem, jak bardzo miasto się rozrosło przez te kilka lat jego nieobecności. Głowę tak wypełniały mu wspomnienia i widoki, że po raz pierwszy od rozstania z sammadami nie pomyślał ani razu o Armun i obozowisku na śniegu, gdzieś daleko stąd, na północ.