Выбрать главу

— Dość! — rozkazała Enge grzmiącym głosem i wszystkie zamilkły, bo nigdy nie słyszały, by mówiła z taką mocą. — Omówimy te sprawy — ale nie teraz. Będziemy wypełniać polecenia Ambalasei, póki badając myśli Ugunenapsy, nie znajdziemy sposobu rządzenia nami.

Odwróciła się ku Far‹, która cofnęła się przed siłą jej myśli.

— Proszę cię o milczenie. Potępiłaś eistaę rozkazującą nam umierać, lecz sama przyjęłaś rolę eistai-wiedzy, prowadzącej swe zwolenniczki do zgonu. Lepiej byś już zginęła, aby one żyły. Nie chcę tego, ale rozumiem teraz uczucia eistai, która skazuje jedną na śmierć, by mogły żyć inne. Odrzucam to uczucie — ale je rozumiem.

Rozległy się jęki rozpaczy sióstr. Far‹ zamknęła swe wielkie oczy, drżąc na całym ciele. Potem zaczęła mówić, lecz musiała usłuchać wezwania Enge o milczenie w imieniu Ungunenapsy, którą czczą. Gdy Enge odezwała się ponownie, opuścił ją cały gniew, mówiła z pokorą i smutkiem:

— Siostry, bardziej mi jesteście drogie niż życie, umarłabym szczęśliwa, gdyby dzięki temu przeżyła najniższa z was. Hańbimy siebie i Ugunenapsę, pozwalając, by kierowała nami niezgoda. Służmy Ugunenapsie poprzez służenie Ambalasei. Opuśćmy to miejsce w milczeniu, rozważmy głęboko to, co tu zaszło. Potem omówimy nasze problemy między sobą i dojdziemy do trwałych, zadowalających wyników. Idźmy.

Zrobiły to, przeważnie w milczeniu, bo czekały je dalsze głębokie rozważania. Gdy pozostały tylko Enge i Ambalasei, stara uczona powiedziała z wielkim znużeniem:

— Pomoże to na chwilę, ale tylko na chwilę. Masz wielki kłopot, przyjaciółko. Uważaj na Far‹, to wichrzycielka, powoduje podziały i przyciąga inne. Stanowi wyłom w waszych mocnych szeregach.

— Wiem i żałuję. Już przedtem była siostra tłumacząca po swojemu myśli Ugunenapsy, ale zmarła, gdy zrozumiała błędność swych poglądów. Zginęło przez nią wiele Cór. Może to się więcej nie powtórzy.

— Już się powtórzyło. Lękam się o przyszłość miasta.

ROZDZIAŁ XLV

Pierwsze wiosenne deszcze przyniosły niemiłą zmianę w dolinie Sasku. Cienkie kiedyś pnącza zwisające z krawędzi kamiennych ścian stały się pączkującymi łodygami opadającymi co dzień coraz niżej. Nie dawało się ich spalić, próbowali tego nieraz, trudno też było się do nich zbliżyć, ze względu na jadowite ciernie. Widać było jak na pnączach dojrzewają i nabrzmiewają zielone, trujące owoce.

— Co się stanie, gdy owoce opadną? Co ukryły w nich murgu? — spytał Herilak, spoglądając na rosnący w górze gąszcz.

— To może być wszystko — odparł Sanone, jego słabszy niż zwykle głos dobiegał z trudem, jak nigdy odczuwał brzemię licznych lat. Mandukto i sammadar oddalili się od innych, często tak teraz robili, by szukać odpowiedzi na problemy nie mające rozwiązania. Sanone spoglądał ze wstrętem na splątany gąszcz otaczający górą ściany doliny. — Może z nich wydobyć się wszystko, trucizna, śmierć, zmieniają się nieustannie. Albo są w nich jedynie nasiona, z których wyrosną dalsze. To też będzie groźne.

— Wczoraj w rzece woda ledwo płynęła. Dziś wyschła zupełnie.

— Mamy wiosnę, wody nie brakuje.

— Chcę sprawdzić, co się stało z rzeką; musimy wiedzieć. Zabiorę dwóch łowców.

— Pójdzie też z tobą młody mandukto. Otul się w tkaninę, owiń nogi i stopy.

— Wiem — odparł ponuro Herilak. — Zmarło następne dziecko. Wystarczy poruszyć piasek, by wyskoczyły kolce, są bardzo trudne do zauważenia. Musieliśmy zapędzić mastodonty do strzeżonej zagrody. Jedzą wszystko, co zielone. Jak to się skończy?

— Koniec może być tylko jeden — powiedział Sanone cicho i głucho. Odwrócił się i odszedł.

Herilak poprowadził swój mały oddział obok straży i zapory zamykającej dolinę. Było mu gorąco w osłonie tkanin, ale musiał chronić ciało. Murgu trzymały się z daleka, atakowane zawsze się wycofywały, ale miotacze-strzałek rosły teraz wszędzie.

Szli ostrożnie dnem doliny wzdłuż wyschłego łożyska rzeki, jej muł zdążył już stwardnieć. Coś się przed nim poruszyło i Herilak uniósł śmiercio-kij, lecz nic nie dostrzegł, słyszał jedynie tupot uciekających nóg. Po kilku dalszych zakrętach doszli do zapory.

Od ściany do ściany, niby pionowa dżungla, rozciągała się splątana masa pnączy i innych roślin, pokrytych jaskrawymi kwiatami. Przez tę żywą tamę przesączał się maleńki strumyk wody, rozlewał w sadzawkę u stóp zapory.

— Możemy to ściąć, spalić — powiedział Sarotil. Herilak powoli pokręcił głową, twarz ściemniała mu z gniewu, nienawiści i rozpaczy.

— Ścięta, wyrośnie znowu. Nie płonie. Jeśli podejdziemy bliżej, wpadniemy na trujące kolce. Chodźcie, muszę sprawdzić, gdzie po-dziewa się woda.

Gdy wychodzili z suchego koryta, rozległ się świst strzałek, które wbijały się w ich ubrania. Herilak strzelił również i szybko podbiegł. Murgu nie było. Mandukto wskazał na krzak, chwiejący się jeszcze po uwolnieniu z obciążenia, jego długie korzenie zwisały ze zbocza.

— Nadeptując na korzenie wyzwoliliśmy pułapkę. Cały czas sadzą wokół nas te rośliny, coraz ich więcej.

Nie było nic do dodania. Ominęli jeden krzak, potem następne i szli wysokim brzegiem, aż żywa tama znalazła się pod nimi. Utworzyło się za nią małe jezioro, które podmyło leżący dalej brzeg. Rzeka znalazła sobie nowe koryto przez pustynię, z dala od doliny.

Dobrze, że mieli jeszcze źródło z czystą wodą.

Gdy znaleźli się znowu za względnie bezpieczną zaporą, ostrożnie wyjęli trujące strzałki i zrzucili krępujące ich warstwy tkaniny. Herilak zastał Sanone w ich zwykłym miejscu spotkań i powiedział mu o swych odkryciach.

— Nawet przez chwilkę nie widzieliśmy murgu, nauczyły się trzymać od nas z dala.

— Należy przerwać tamę…

— To bezskuteczne. Odrośnie znowu. Pnącza z każdym dniem zbliżają się do doliny. Trzeba sobie to powiedzieć. Murgu dowiedziały się wreszcie, jak nas pokonać. Nie w bitwie, lecz przez powolny, nie powstrzymany rozrost trujących roślin. W końcu zwyciężą. Nie możemy ich powstrzymać, jak nie da się zatrzymać przypływu.

— Przypływ codziennie się cofa.

— Murgu nie. — Herilak opadł na ziemię, czując się pokonany, stary i zmęczony jak mandukto. — Zwyciężą, Sanone, zwyciężą nas.

— Nigdy nie słyszałem u ciebie takich słów, silny Herilaku. Czeka nas bitwa. Prowadziłeś nas przedtem, wygrywałeś.

— Teraz przegramy.

— Przejdziemy pustynią za zachód.

— Pójdą za nami.

Sanone spojrzał na zgarbione ramiona wielkiego łowcy i czując jego rozpacz, złamał się. Czy Kadair pragnie zetrzeć Sasku z powierzchni ziemi? Czy po to szli śladami mastodonta, by znaleźć na ich końcu zagładę? Nie mógł w to uwierzyć. Ale jak można wątpić?

Niespokojne okrzyki przerwały mu ponure rozmyślania. Obejrzał się, by sprawdzić, co oznaczają. Łowcy biegli ku nim wskazując rękoma i krzycząc. Herilak chwycił śmiercio-kij, skoczył na nogi. Z wielkim hukiem wyschłym łożyskiem gnała żółta od mułu ściana wody i szybko wypełniała koryto. Przerażeni Sasku i Tanu uciekali przed pędzącą masą.

— Tama pękła! — zawołał Herilak. — Czy wszyscy są bezpieczni?

Sanone przyglądał się rwącej przez dolinę mętnej wodzie, nie dostrzegł w niej ciał, jedynie wymyte krzaki i inne śmieci. — Rzeka pozostała w starych brzegach. Widzisz, już opada. Jest jak zawsze.

— Póki nie odbudują tamy, nie odtworzą jej. To nic nie znaczy.

Nawet ten nieoczekiwany widok nie był w stanie rozproszyć rozpaczy Herilaka. Stracił wszelką nadzieję, gotował się na śmierć. Nie uniósł nawet głowy, gdy wokół rozległy się krzyki, rozejrzał się dopiero wtedy, gdy Sanone szarpnął go za ramię.