Выбрать главу

— Coś się stało — zawołał mandukto, po raz pierwszy z nadzieją w głosie. — Pnącza, spójrz na pnącza! Kadair nie porzucił nas, nadal podążamy jego śladami.

Wysoko nad nimi masa pnączy oderwała się od urwiska, zadrżała i spadła na dno doliny wzbijając pył. Gdy opadł, zobaczyli, że podtrzymujące je, grube łodygi są szare i popękane. Woskowane, zielone liście w oczach opadały i traciły połysk. W oddali oderwała się następna wielka plątanina pnączy i ześlizgnęła się do doliny.

— Coś się tam stało, coś niezrozumiałego — powiedział Herilak, wyrwany z rozpaczy przez zaskakujące wydarzenia. — Muszę sprawdzić.

Z nastawionym śmiercio-kijem biegł doliną, wspiął się na barykadę. Po drugiej stronie rzeki urwiska przeciwnego brzegu odległe były jedynie o strzał łuku. Coś się na nich poruszyło; przyklęknął z wycelowaną bronią. Na szczycie ściany pokazało się murgu, potem dalsze. Ich wstrętne dłonie o dwóch kciukach były puste. Stały bez ruchu, gapiąc się rozszerzonymi oczami.

Herilak opuścił broń. Były za daleko, chciał zresztą zrozumieć, co się dzieje.

Przyglądały mu się w milczeniu, jak i on im. Rozdzielała ich szeroka rzeka, lecz przepaść dzieląca była szersza od morza. Herilak nienawidził murgu i wiedział, że szparki ich oczu lśniły od takiej samej nienawiści. Co się więc stało? Dlaczego zerwały tamę, zwaliły pnącza?

Duże murgu, stojące najbliżej, odwróciło się i poruszyło rękoma w nagłym skurczu, gdy podeszło drugie i coś podało. Pierwsze chwyciło to w obie dłonie, spojrzało — potem zwróciło wzrok na Herilaka. Wykrzywiło otwarte usta w niezrozumiałym uczuciu, okręciło się na pięcie i rzuciło trzymany przedmiot przez zwężenie doliny. Herilak patrzył, jak wznosi się powoli, uderza w zaporę i niknie wśród skał.

Gdy spojrzał znów na urwisko, murgu już nie było. Łowca czekał, lecz nie powróciły. Dopiero wtedy zszedł po ścianie zapory i stanął nad rzuconym mu przedmiotem. Z sapaniem przyłączył się do niego Sanone.

— Widziałem… to — powiedział. — Stały i patrzyły się na ciebie, nic nie robiły, rzuciły coś tylko — potem odeszły. Co to jest?

Był to jakiś pęcherz w kształcie dyni, szary i gładki. Herilak trącił go nogą.

— To może być niebezpieczne — ostrzegał go Sanone. — Uważaj.

— To może być wszystko — łowca uklękną i dotknął palcem. — Jest tylko jeden sposób sprawdzenia.

Odłożył śmiercio-kij i wyciągnął kamienny nóż, sprawdził kciukiem jego ostrze. Przerażony Sanone cofnął się, gdy Herilak nachylił się i naciął pęcherz.

Skóra zewnętrzna była twarda. Przycisnął mocniej i pociągnął nożem, aż nagle ustąpiła. Wyciekł z niej pomarańczowy płyn.

W środku było coś ciemnego. Herilak wyciągnął to czubkiem noża. Sanone stał obok, przyglądał się pilnie.

Patrzył na ukryty wewnątrz srebrny nóż Kerricka. Nóż z gwiezdnego metalu, który zawsze nosił na szyi.

— To Kerricka — powiedział Sanone. — Nie żyje. Zabiły go, zabrały mu nóż i przysłały jako znak jego śmierci.

Herilak wziął ostrze i uniósł wysoko, aż zalśniło w słońcu.

— Tak, to znak — ale mówi nam, że Kerrick żyje! On to sprawił — nie wiem jak — ale to on. Nie zginął na północy, lecz żyje. I pokonał murgu. — Herilak rozłożył ramiona w geście obejmującym całą dolinę.

— To wszystko dzięki niemu. Pokonał je. Przerwały tamę i zniszczyły swe pnącza — a teraz odeszły. Tak mówi nóż. Możemy tu zostać. Dolina znów należy do nas.

Trzymał nóż wysoko w świetle słońca, krzyczał z radości i obracał nim tak, że lśnił i rzucał błyski.

— Zwyciężyliśmy! Zwyciężyliśmy!

— Przegrałaś, Vaintè — powiedziała Lanefenuu, patrząc jednym okiem na stojącą przy niej wyprostowaną postać, drugim na ohydne, pokryte futrem ustuzou tkwiące po drugiej stronie doliny, które przyglądało się im również. Potem skinęła na Akotolp, by podeszła. — Czy zniszczenie się dokonało?

Uczona ustawiła kończyny w wykonanie-jak-polecono.

— Wypuszczono wirus. Jest nieszkodliwy dla innych roślin i zwierząt, lecz oznacza pewną śmierć dla wszystkich świeżo zmutowanych komórek. Zginą. Wirus pozostanie w ziemi, tak iż zginą również niedojrzałe nasiona.

Vaintè ledwo zauważyła Akotolp, odepchnęła ją na bok, by podejść bliżej do eistai i zaprzeczyć jej ostatnim słowom.

— Nie możemy przegrać. Muszą być zniszczone.

Mówiła tak gwałtownie, że ruchy towarzyszące jej słowom czyniły całą wypowiedź niewyraźną. W ostatnim geście zwróciła się do Lanefenuu, grożąc jej każdym swym ruchem.

— Nie można przerwać walki. Nie możesz jej zakończyć. Wyrażenia były tak mocne, że Akotolp odskoczyła z krzykiem przerażenia, a przyglądające się Yilanè uniosły broń w obawie o bezpieczeństwo Lanefenuu. Odesłała je machnięciem ręki, po czym zwróciła się ze wstrętem do Vaintè.

— Ustuzou-Kerrick zna cię dobrze, Vaintè. Powiedziało, że mnie nie posłuchasz, że zlekceważysz me rozkazy, jeśli nie przekażę ich osobiście. Miało rację. Nie posłuchałaś mnie, Vaintè, choć przysięgałaś być mą fargi.

— Nie możesz tego zrobić…

— Już zrobiłam! — ryknęła wściekle Lanefenuu, tracąc całą cierpliwość. Inne Yilanè uciekły. — Chcesz mi się sprzeciwić? A więc mój ostatni rozkaz dla ciebie to śmierć — posłuchasz go. Umrzyj, wyrzutku, umrzyj!

Vaintè odwróciła się i cofnęła. Lanefenuu stała krok przed nią, jej rozpalona pierś drżała z wściekłości.

— Co to znaczy? Nie umierasz! Stałaś się jedną z tych, których nienawidzisz. Jesteś Córą Zniszczenia. Nie chcącym-umrzeć-wyrzutkiem. Dołączyłaś do tych, którymi się brzydziłaś. Sprawię, że umrzesz. Wszystkie obecne słuchają rozkazów!

Umykające Yilanè stanęły, odwróciły się, chwyciły za broń. Zimny rozsądek przebił się przez gniew Vaintè ; zwróciła się szybko do Lanefenuu, plecami do innych, mówiła cicho i poruszała rękoma, na tyle tylko, by była rozumiana.

— Wielka Lanefenuu, eistao Ikhalmenetsu, rządząca z mocą, służąca ci Vaintè korzy się nisko. Zawsze wypełniam twe polecenia.

— Nie posłuchałaś rozkazu, nie chcesz umrzeć, Córo Śmierci — syknęła.

— Posłuchałabym, ale nie mogę. Żyję, by ci służyć.

— Wątpię. Każę cię zabić.

— Nie próbuj — w słowach Vaintè była teraz zimna groźba. — Są tu Yilanè, które zapomniały o Ikhalmenetsie, służą mi wiernie, może nawet widzą we mnie swą eistaę. Nie wystawiajmy na próbę ich lojalności — może to okazać się bardzo niebezpieczne.

Lanefenuu przepełniał chłodny gniew, była bliska wybuchu, patrzyła na stojącą przed nią istotę, rozważała jej groźby. Jednocześnie przyglądała się zmieszanym Yilanè. Przypomniała sobie o zagrożeniu dla Ikhalmenetsu, które zawiodło ją tak daleko od otoczonego-morzem miasta. W słowach jadowitej Vaintè może tkwić wiele prawdy. Lanefenuu odezwała się wreszcie cicho.

— Żyj. Na razie. Wrócimy do Ikhalmenetsu, pojedziesz ze mną.

Nie ufałabym ci, gdybyś została tu sama. Koniec z wojną z ustu-zou. Nie znajdziesz się też więcej w moim mieście. Jesteś wygnana z Gendasi*, z Alpèasaku, zabraniam ci na zawsze stawać przede mną. Gdybym mogła wrzucić cię do morza, zrobiłabym to. Nie zrobię tego jednak, bo inne by się dowiedziały. Zostaniesz wysadzona sama — zupełnie sama — na brzegu Entoban*, z dala od jakiegokolwiek miasta Yilanè. Będziesz znów jak fargi. To zrobię, taki czeka cię los. Masz coś do powiedzenia?