Выбрать главу

Obozowisko rozbite było w znajomym miejscu w zakolu rzeki. Zbyt wczesne śniegi ponownie zasłały ziemię, pokryły lodem rzekę. Stało więcej namiotów aniżeli kiedykolwiek dotąd, lecz mastodonty wszystkich sammadów tworzyły małe stadko. Trąbiły w mroźnym powietrzu i kopały, szukając trawy, której tu nie było. Mimo braku paszy ciała miały jędrne i nie głodowały, bo dostawały porcje zebranych jesienią młodych gałązek. Także Tanu byli najedzeni. Mieli wędzone mięso i suszone kałamarnice, a w potrzebie — nawet zakonserwowane mięso murgu. Dzieci bawiły się na śniegu, przynosiły go w koszach z kory do namiotów, gdzie topiono go na wodę. Życie upływało niezmiennie, choć kobiety, a także dzieci, odczuwały brak łowców. Sammady nie były kompletne. Tak, zostali starcy i garstka młodych, strzegąca sammadów, lecz inni odeszli daleko na południe, gdzie wszystko mogło ich spotkać. Stary Fraken wiązał węzełki na swych sznurkach i wiedział ile dni minęło, odkąd się odłączyli, lecz to nic nie wyjaśniało. Czy dokonali tego, co mieli dokonać?

Czy też wszyscy zginęli?

Ta myśl przelotna, tuż po odejściu łowców, rosła codziennie, aż zawisła nad nimi jak ponura chmura gradowa. Kobiety gromadziły się wokół Frakena, gdy ten grzebał w wypluwkach sów, wpatrywał się w mysie kości, aż mógł z nich odczytać przyszłość. Wszystko idzie dobrze, zapewniał, odnieśli zwycięstwo, wszystko idzie dobrze.

Chciały to usłyszeć, dbały więc, by otrzymywał najbardziej soczysty kawałek pieczeni, odpowiedni dla jego starych zębów. Lecz nocą, w mroku namiotów powracały stare lęki. Łowcy — gdzie są łowcy?

Armun tak bardzo się bała o życie Kerricka, że budziła się nocą, dysząc ciężko, przytulając do siebie dziecko. Obudzony, przestraszony Arnweheet płakał z głodu, nim nie pocieszył się pełną mleka piersią. Nic jednak nie mogło dać pocieszenia Armun, leżącej bez snu, przepełnionej obawami, póki światło nie przedarło się przez skóry. Wracało jej dawne osamotnienie. Chłopiec wskazał ze śmiechem na jej usta. Choć śmiech ten szybko przeszedł w jęk bólu od uderzenia jej śmigłej dłoni, to przywołał dawno porzucone wspomnienia. Nie była tego świadoma, lecz znów chodziła po obozowisku z twarzą zasłoniętą połą sarniej skóry, kryjąc rozszczepioną wargę. Nie znosiła myśli o przyszłości bez Kerricka, zimnej i pustej.

Śnieg padał wiele dni bez przerwy. Przez liczbę dni równą dwóm dłoniom olbrzymie, ciche kłęby przesłaniały wszystko. Gdy słońce wreszcie powróciło, w nowym, białym świecie nie można było znaleźć rzeki. Mastodonty ryczały ze złością, ich oddechy unosiły się ku bladoniebieskiemu niebu białymi obłoczkami, gdy ubijały śnieg nogami. Armun owinęła Arnwheeta w wiele warstw sarniej skóry, nim umieściła go na plecach. Śnieg zasypał cały namiot i musiała przekopać się przezeń, by wyjść. Wynurzały się i inne kobiety, nawołując nawzajem. Żadna nie zawołała Armun. Miejsce dawnej rozpaczy zajął gniew, włożyła dziecko do nosidełka i odeszła od namiotów w poszukiwaniu schronienia przed histerycznymi krzykami, które ją drażniły. Śnieg sięgał jej po pas, była jednak silna, cieszyła się, że opuściła namiot. Na jej plecach gaworzył Arnwheet, równie jak ona radując się z wyjścia na dwór.

Armun szła, póki namioty nie zniknęły za drzewem. Dopiero wtedy stanęła, by złapać dech. Przed nią rozciągała się biała równina, w istocie była to zamarznięta, pokryta śniegiem rzeka. W oddali poruszały się po niej czarne plamki. Nagle pożałowła, że samotnie wyszła tak daleko. Nie miała żadnej broni, nawet noża. Zresztą nawet z nim nie dałaby rady głodującym drapieżnikom. Zbliżały się, odwracała się, by uciec, lecz nagle stanęła.

Było ich coraz więcej, wyciągniętych w jednym szeregu, coraz więcej.

Łowcy! Czy to możliwe?

Patrzyła bez ruchu, jak pdochodzą bliżej, póki nie nabrała pewności, że to łowcy — owinięci w skóry, obuci w śnieżne buty łowców. A ten na przedzie, ogromny, nie może być nikim innym jak Herilakiem. Toruje ścieżkę, prowadzi. Ocieniła oczy, by dojrzeć, gdzie idzie Kerrick, serce jej biło, jakby miało pęknąć. Zaśmiała się głośno i pomachała ręką. Musieli ją dostrzec, bo powietrze przeszył zawodzący krzyk zwycięstwa. Nie mogła się ruszyć, czekała, by podeszli jeszcze bliżej, aż dojrzała oszronioną brodę Herilaka, aż mógł dosłyszeć jej krzyk.

— Kerricku! Gdzie jesteś?

Herilak nie odpowiedział, nie dobiegło jej też żadne powitanie. Zachwiała się, niemal upadła.

— Zginął! Zginęłam! — wrzasnęła, gdy Herilak znalazł się obok.

— Nie. Kerrick żyje, jest zdrów. Zwyciężyliśmy w bitwie.

— To dlaczego mi nie odpowiada? Kerrick! Brnęła w śniegu, wymijając wielkiego łowcę, lecz ten zatrzymał ją jedną ręką.

— Nie ma go tutaj. Nie wrócił z nami. Jest w spalonym mieście murgu. Kazał mi opiekować się tobą w mym sammadzie i zrobię to.

— Kerricku! — zatkała i zaczęła się szarpać w uścisku Herilaka. Bez skutku.

ROZDZIAŁ IV

W jednej chwili słowa Herilaka rozwiały wszelkie obawy i lęki Armun. „Nie wrócił z nami. Jest w spalonym mieście murgu. Kazał mi opiekować się tobą w mym sammadzie i zrobię to.’ Było to dostatecznie szorstkie, nie musiała sobie nic wyobrażać. Odwróciła się od łowców w milczeniu i zaczęła brnąć przez śnieg do namiotu. Minęli ją szybko, zaczęli wołać, podchodząc do obozowiska. Gdy dobiegły ich krzyki członków sammadów, przyśpieszyli kroku.

Armun słyszała wszystko lecz nie docierało to do niej, bo okrzyki zagłuszone zostały przez jej myśli. Żyje. Żyje. Nie wrócił z innymi, ale musiał mieć po temu ważny powód. Zapyta Herilaka, ale nie teraz, później, gdy opadnie pierwsze podniecenie powitań. Teraz wystarczy jej, że to Kerrick dowodził nimi w bitwie i że ją wygrali. Murgu są wreszcie zniszczone. Skończyła się nie mająca końca walka. Przyjdzie do niej, będą żyli jak inni łowcy. Nie myśląc o niczym innym, radośnie mruczała, a Arnwheet chichotał błogo na jej plecach.

Później, gdy dziecko zasnęło, wyszła z namiotu i przysłuchiwała się rozgorączkowanym rozmowom kobiet. O tym, jak łowcy spalili miasto murgu, zabili je co do jednego i wrócili zwycięscy. Brnęła ścieżkami wydeptanymi w śniegu, aż doszła do namiotu Herilaka. Stał przed nim, lecz na jej widok chciał wejść do środka. Gdy zawołała, niechętnie się odwrócił.

— Chcę z tobą pomówić, Herilaku. Chcę cię spytać o Kerricka.

— Został w ziemi murgu, powiedziałem ci już.

— Nie powiedziałeś, dlaczego to zrobił, dlaczego nie wrócił z innymi.

— Nie chciał. Może woli być tam z murgu. Może więcej w nim z nich niż z Tanu. Były tam murgu, które przeżyły, nie zabił ich ani nie pozwolił nam tego uczynić. Wtedy odeszliśmy i wróciliśmy tutaj, bo mieliśmy dość tamtego miejsca.

Poczuła się źle, wróciły wszystkie jej obawy.

— Czy powiedział, kiedy wróci…

— Zostaw mnie, kończę rozmowę — powiedział Herilak. Odwrócił się, wszedł do namiotu i zawiązał za sobą jego poły. W Armun gniew przezwyciężył strach.

— Ale ja nie skończyłam! — krzyknęła tak głośno, że odwrócili się inni ludzie. — Wyjdź, Herilaku, i opowiedz mi o wszystkim. Chcę się do końca dowiedzieć.

Milczenie łowcy doprowadziło ją do wściekłości i szarpnęła za skóry namiotu. Harilak jednak zawiązał je mocno od wewnątrz. Chciała wykrzyczeć, co myśli o jego postępowaniu, lecz zrezygnowała. Rozbawiłaby tylko gapiów. O tym, co się stało, może dowiedzieć się w inny sposób. Okręciła się w miejscu, a najbliżej stojący łowcy odsunęli się, by uniknąć jej gniewu. Potem ruszyła między namiotami do sammadu Sorliego, zastała go siedzącego przy ognisku z kilkoma łowcami, palili wspólnie kamienną fajkę. Armun poczekała, aż wszyscy się zaciągnęli i fajka została odłożona, dopiero wtedy podeszła bliżej. Nadal kipiał w niej gniew, lecz zdołała się już opanować.