Выбрать главу

— Wiem — przyznała panna Spisek. Znieruchomiała i nasłuchiwała przez chwilę. — Wiatr ucichł — oznajmiła. — Znalazł ją.

Chwyciła obie laski i ruszyła do schodów. Z zadziwiającą szybkością wspięła się na górę. Feeglowie przemknęli obok niej do sypialni, gdzie na wąskim łóżku spała Tiffany.

W czterech kątach pokoju paliły się świece na spodeczkach.

— W jaki sposób ją znalazł? — zapytała panna Spisek. — Przecież ją ukryłam! Wy, niebiescy, przynieście drewna. — Spojrzała na nich z surową miną. — Powiedziałam: przy…

Usłyszała kilka stuknięć. Kurz osiadł. Feeglowie przyglądali się jej wyczekująco. A patyki, bardzo dużo patyków, leżały ułożone na stos w malutkim kominku.

— Dobze żeście to załatwili — pochwaliła. — I w som cos. Płatki śniegu wlatywały przez komin.

Panna Spisek skrzyżowała przed sobą obie laski i tupnęła.

— Drewno spal! Ogniu płoń! — krzyknęła.

Stos drewna z palenisku rozjarzył się płomieniem. Ale szron osiadał już na oknie, z cichym trzaskiem rozrastały się na szybie białe gałęzie paproci.

— Nie pozwolę na coś takiego w moim wieku! — oświadczyła czarownica.

Tiffany otworzyła oczy.

— Co się dzieje? — spytała.

Rozdział trzeci

Tajemnica boffo

Nie jest dobrze leżeć przygniecionym przez oszołomionych tancerzy. To byli potężni mężczyźni. A Tiffany cała była Obolała i pokryta siniakami, w tym jednym o kształcie podeszwy, którego nigdy nikomu nie pokaże.

Feeglowie zapełniali każdą płaską powierzchnię w pomieszczeniu, gdzie stało krosno. Panna Spisek pracowała na nim, zwrócona plecami do pokoju, ponieważ — jak mówiła — pomagało jej to myśleć. Ale że była panną Spisek, nie miało to wielkiego znaczenia — nie brakowało jej wokół oczu i uszu, których mogła używać. Ogień płonął jasno, a wszędzie paliły się świece. Czarne świece, naturalnie.

Tiffany była zła. Panna Spisek nie krzyczała, nie podniosła nawet głosu. Westchnęła tylko i powiedziała: „Niemądre dziecko”, co zresztą okazało się o wiele gorsze, ponieważ Tiffany wiedziała, że zachowała się niemądrze. Jeden z tancerzy pomógł przynieść ją do chatki. A ona w ogóle tego nie pamiętała.

Czarownica nie robi czegoś tylko dlatego, że w danej chwili wydaje się to dobrym pomysłem. To już praktycznie chichot! Czarownica codziennie musi spotykać ludzi głupich, leniwych i ogólnie niemiłych, i z całą pewnością mogłaby sobie pomyśleć, że świat znacząco by się poprawił, gdyby im przyłożyć. Ale nie robi tego, gdyż — jak tłumaczyła kiedyś panna Tyk — a) świat stałby się lepszy tylko na bardzo krótki czas, b) potem natomiast stałby się trochę gorszy, i c) czarownica nie powinna być tak głupia jak oni.

Jej stopy się poruszyły, a ona ich posłuchała. A powinna słuchać swojej głowy. I teraz musiała siedzieć przy kominku panny Spisek z blaszanym termoforem na kolanach i opatulona szalem.

— Czyli ten zimistrz to ktoś w rodzaju boga? — zapytała.

— Cosik w tym rodzaju, zgadzo sie — potwierdził Billy Brodacz. — Ale nie taki do modlenia. On ino… robi zimę. Wisz, tako robota.

— Jest żywiołakiem — rzuciła znad krosna panna Spisek.

— Ano — zgodził się Rob Rozbój. — Bogowie, żywiołoki, demony, duchy… Cosem trudno je łodroznić bez mapy.

— I ten taniec był na powitanie zimy? — zdziwiła się Tiffany. — Przecież to bez sensu. Taniec morris ma powitać lato…

— Dziecko z ciebie — zirytowała się panna Spisek. — Rok jest kołowy! Koło świata musi się kręcić! Tańczą czarnego morrisa właśnie dlatego, żeby zachować równowagę. Witają zimę z powodu ukrytego w niej nowego lata.

„Klik — klak” — stukało krosno. Panna Spisek tkała materiał z brązowej wełny.

— No więc dobrze — rzekła Tiffany. — Powitaliśmy ją… jego. Ale to jeszcze nie znaczy, że ma teraz mnie szukać!

— Dlaczego włączyłaś się do tańca? — spytała panna Spisek.

— Bo… Tam było miejsce i…

— No tak. Miejsce. Ale miejsce nie dla ciebie, głupi dzieciaku. Nie było przeznaczone dla ciebie. Tańczyłaś z nim i teraz on chce poznać tę dzielną dziewczynę. Nigdy nie słyszałam o takim braku rozsądku. Idź teraz i przynieś książkę, trzecią od prawej na drugiej półce od góry w mojej biblioteczce. — Wręczyła Tiffany ciężki czarny klucz. — Może chociaż z tym dasz sobie radę.

Czarownice nie muszą wymierzać głuptasom klapsów. Mają przecież zawsze gotowe ostre języki.

U panny Spisek było kilka półek z książkami — rzecz niezwykła u starszych czarownic. Półki wisiały wysoko, książki wyglądały na wielkie i ciężkie. Aż do teraz panna Spisek nie pozwalała Tiffany ich odkurzać, a co dopiero rozpinać czarnej żelaznej taśmy mocującej je do pólek. Przychodzący ludzie zawsze zerkali na nie nerwowo — książki były niebezpieczne.

Tiffany rozpięła taśmę i wytarła kurz. Aha… książki, podobnie jak panna Spisek, nie były całkiem tym, czym się wydawały. Wyglądały jak magiczne księgi, a miały takie tytuły jak „Encyklopedia Zupy”. Był też słownik. A obok niego pajęczyny pokrywały książkę, o którą poprosiła czarownica.

Wciąż zaczerwieniona ze wstydu i gniewu, Tiffany ściągnęła książkę, z trudem uwalniając ją od pajęczyn. Niektóre z nich pękały z cichym „pling!”, sypał się kurz. Kiedy otworzyła książkę, zapachniało starym pergaminem, całkiem jak od panny Spisek. Tytuł, wypisany startymi niemal do czysta złotymi literami, głosił: „Starożytna mitologia klasyczna” Chaffmcha. Było w niej pełno zakładek.

— Strony osiemnasta i dziewiętnasta — rzuciła panna Spisek, nie odwracając głowy.

Tiffany otworzyła książkę.

— „Taniec kór poru”? — zdziwiła się. — Czy nie powinno być „Taniec pór roku”?

— Niestety, ów artysta, Don Weizen de Yoyo, którego słynne arcydzieło tam widzisz, nie był równie utalentowany w literach, jak w malarstwie. Litery go niepokoiły. Zauważam jednak, że patrzysz na nie przed spojrzeniem na obrazek. Jesteś książkowym dzieckiem.

Obrazek był… dziwny. Ukazywał dwie postacie. Tiffany nie widziała nigdy kostiumów maskaradowych, w domu nie było pieniędzy na takie rzeczy. Ale czytała o nich i to było mniej więcej to, co sobie wyobrażała.

Na stronie byli mężczyzna i kobieta, a w każdym razie istoty wyglądające jak mężczyzna i kobieta. Kobieta podpisana „Lato” była wysoka, jasnowłosa i piękna, a zatem nie wzbudziła zaufania u niskiej Tiffany z brązowymi włosami. Trzymała coś, co wyglądało jak duży kosz w kształcie muszli, pełen owoców.

Mężczyzna, „Zima”, był stary, przygarbiony i siwy. Sople lodu połyskiwały mu na brodzie.

— Aha, tak by wyglondoł zimists, jak nic — uznał Rob Rozbój, spacerując po stronicy. — Stary Mrozek.

— On? — zdziwiła się Tiffany. — To ma być zimistrz? Wygląda, jakby miał ze sto lat.

— Młodzik, co? — rzuciła złośliwie panna Spisek.

— Nie doj mu sie pocałować, bo nos ci zesinieje i łodpodnie — ostrzegł Tępak Wullie wesoło.

— Tępaku Wullie, jak śmiesz tak mówić! — upomniała go surowo Tiffany.

— Chciołem ino poprowić nastrój — tłumaczył się zakłopotany Wullie.

— To oczywiście tylko artystyczna impresja — wyjaśniła panna Spisek.

— Co to znaczy? — Tiffany patrzyła na obrazek. Był błędny, wiedziała o tym. On wcale tak nie wyglądał.

— Znocy, ze se to wymyślił — stwierdził Billy Brodacz. — Pseco go nie widzioł, nie? Nikt nie widzioł zimistsa.

— Jesce — dodał Wullie.